Podróżowanie od dawna nie jest dla mnie tylko zwiedzaniem nowych miejsc. To przede wszystkim możliwością zanurzenia się w lokalnej kulturze i smakach. Odkąd odkryłam w sobie zalążki pasji do gotowania, uwielbiam zagłębiać się podczas wyjazdów w nieznanych przyprawach, aromatach. Testować przeróżne produkty spożywcze. Te próby nie zawsze kończą się czymś miłym. Ale jeśli coś mnie pozytywnie zaskoczy, od razu staje się częścią mojego bagażu powrotnego. Od jakiegoś czasu wracam więc z plecakiem wypełnionym pysznymi skarbami, których później boję się używać. Zamiast kolorowych magnesów na lodówkę, zaczęłam zbierać coś zupełnie innego.
Może to zabrzmi absurdalnie, ale do niedawnej przeprowadzki miałam w kuchni szafkę pełną egzotycznych przypraw, oliw i słodyczy z różnych zakątków świata.
Nie tylko polskich lub marokańskich przysmaków z moich dwóch domów, lecz naprawdę pokaźną kolekcję produktów zakupionych w przeróżnych krajach. Każdy z nich przywołuje we mnie wspomnienia o niezwykłych chwilach z danej podróży. Kiedy otwieram słoik musztardy Dijon albo mieszankę ziół prowansalskich z Francji czy paczkę papryczek piri-piri z Portugalii, od razu przychodzą mi na myśl te miejsca. Dzięki smakom i zapachom cofam się tam, przeżywając wyprawę na nowo.
Przez lata nie zastanawiałam się, dlaczego właściwie tak trudno mi sięgnąć po te skarby.
Przecież kupiłam je z myślą używania, a nie gromadzenia. Jednak podczas niedawnego remontu i pakowania wszystkiego w kartony doznałam szoku. Wiele przywiezionych z zagranicy produktów utraciło swoją datę ważności i zastosowanie. Bywa, że zwożone przez mnie produkty są na tyle unikalne i trudno dostępne poza krajem produkcji, że zwyczajnie boję się ich użyć. Martwię się, że posługując się nimi, już nigdy nie będę umiała ich zastąpić. Czasem obawiam się też, że nie będę w stanie danego składnika odpowiednio wykorzystać, zwyczajnie marnując go. Przecież każdy chce, by jego danie było bez skazy i smakowało idealnie. A przecież nigdy nie wiadomo, czy warto użyć tej cennej przyprawy z innego kontynentu.
Ostatnio postanowiłam przełamać trochę ten swój strach.
W końcu przywożone przeze mnie produkty mają uczynić moje życie bogatszym w doświadczenia i bardziej ekscytującym, a nie być wiecznym skarbem zamkniętym na później w szafce. Zaczęłam więc jak częściej korzystać z moich pamiątek z podróży. Wyjmuję je choćby przy okazji ważnych spotkań z rodziną. Wtedy, kiedy chcę podzielić się czymś wyjątkowym lub kiedy wspólnie przeżywamy coś pięknego oraz świętujemy.
Podróże to nie tylko odkrywanie miejsc, ale także przenoszenie ich fragmentu do swojego życia. Dla mnie każde użycie egzotycznej przyprawy czy produktu to mała wycieczka w czasie, która wzbogaca codzienne życie.
Z Dominikany przywiozłam kakao, które swoim nieco dziwnym smakiem podbiło czekoladowe desery. Martynika z kolei uraczyła mnie wanilią oraz rumem. Truflowa oliwa z Włoch stała się idealnym dodatkiem, którym można skropić każdy makaron. Chorwacja obdarzyła mnie lawendowym miodem, dodawanym do herbaty. Natomiast Tunezja i tamtejsza harissa wygrywa u mnie wśród dodatków do marynat do mięsa. Stosuję je jeśli chcę wprowadzić do kuchni pikantny i aromatyczny powiew Afryki Północnej.
Podobną fanaberię mam też w stosunku do kosmetyków.
Tych używam na co dzień niewiele, a podczas podróży zawsze znajdę coś wymyślnego oraz wyjątkowego. Na przykład kremy z Morza Martwego lub z mułu krzemionkowego z Błękitnej Laguny na Islandii. Dobrze, że chociaż mieszkając w Maroku, mam dostęp do oryginalnego olejku arganowego oraz naturalnych glinek, jak maska rasul z gór Atlas.
Dokładnie miałam to samo, jeśli chodzi o przyprawy, herbaty! Od niedawna nauczyłam się korzystać z nich na codzień, zostawiając na „specjalne okazje”. Moja mama ma tak samo. Wszystko trzyma w barku. Czy to nie wynika z naszej kultury? Taka mentalność pokomunistyczna… tak się zastanawiam.