Felietony

Moja przyszłość została przypieczętowana, gdy miałam mniej więcej pięć lat. W telewizji leciał „Skrzypek na dachu”, cała rodzina oglądała. A mnie melodia główna „If I were a rich man” tak wpadła w ucho, że natychmiast podniosłam klapę fortepianu i zagrałam ją ze słuchu. Potem pan stroiciel zrobił mi prosty test na wyczucie rytmu – i tak wylądowałam w szkole muzycznej. 

Utalentowana, ale leniwa, nie zrobiłam kariery. Nie chciało mi się ćwiczyć, a rodzice do niczego mnie nie zmuszali. I słusznie! Biorąc pod uwagę moją przekorę, wyleciałabym wówczas z hukiem. A tak – zdałam maturę z fortepianu, choć byłam całkowicie pewna, że nigdy, ale to nigdy nie będę już grać na pianinie.

Wolałam śpiewać, zdecydowanie. Lata w chórze to chyba najlepsze lata mojej młodości – kochałam współpracować, tworzyć nową jakość, ćwiczyć głos. Jednocześnie studiowałam muzykologię, klnąc w żywy kamień. Wyobrażałam sobie, że zostanę krytyczką muzyczną, bo lubiłam słuchać muzyki i miałam niezłe pióro. Nie zwróciłam uwagi na to, że muzykologia była na wydziale historycznym, a historia była moją piętą achillesową przez całą szkołę. 

No ale nauczyłam się sporo – między innymi o filozofii, estetyce, a także… obsłudze komputera. Były to bowiem czasy, w których prace licencjackie oddawało się już nie jako zgrzebny maszynopis z wypisanymi ręcznie naklejonymi nutkami, a jako prace wydrukowane na komputerze. Którego nawet nie miałam, bo to nie te czasy.

Więc muzykologia nauczyła mnie korzystania z komputera – Word, Internet, nieśmiertelne Gadu-Gadu (ciii, nie mówcie nikomu!), Mistrz klawiatury (do dziś piszę bez konieczności patrzenia na klawiaturę, wszystkimi palcami) no i najważniejsze – program Finale do pisania nut. Z jego obsługi dostałam nawet zaliczenie.

Do dziś się zastanawiam, co powiedziałaby moja historyca, gdyby się dowiedziała, że ukończyłam studia na wydziale historycznym. Poczucie zagrania jej na nosie będzie mi towarzyszyć do końca życia.

A potem zaczęłam się uczyć chińskiego. Przypadkiem, jak to w życiu bywa. Nigdy nie zapomnę miny przewodniczącego komisji, przed którą zdawałam egzamin wstępny na studia magisterskie na kierunku kulturoznawstwo dalekowschodnie.

„Jaki był temat pani pracy licencjackiej?” – zapytał, świadom, że 99% zdających to byli ludzie, którzy na tym samym kierunku pisali prace licencjackie. „Twórczość chóralna a cappella Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego na tle twórczości hymnicznej epoki” – odpowiedziałam, zgodnie z prawdą. Dziwnym trafem rozmowa potoczyła się w zupełnie innym kierunku („eeee… to czego pani tu szuka?”), a ja spędziłam następne dwa lata z głową zanurzoną w Azji. Po czym złożyłam pracę magisterską na temat… globalizacji muzyki Tajwanu. I pojechałam do Chin.

Kiedy po paru latach mieszkania w Chinach znalazłam męża… Czy raczej on mnie znalazł? E, jeden pies. Tak czy inaczej: brałam pod uwagę raczej jego osobowość i poczucie humoru niż inne elementy – ale fakt, że jest saksofonistą raczej pomógł niż zaszkodził.

Zawsze to o jeden więcej temat do rozmowy. Śmialiśmy się, że dzięki jednym studiom mam możliwość z nim pogadać – bo znam chiński, a on polskiego nie, a dzięki drugim mam kompetencje, żeby z nim pogadać na tematy zawodowe – w końcu kto jak nie muzykolożka może pogadać z muzykiem?

Już nie mówiąc o tym, że wspólnie muzykujemy, co bez ukończenia szkoły muzycznej w klasie fortepianu pewnie by się nie zdarzyło („już nigdy nie będę grać na pianinie” jakoś z czasem straciło na sile). Innymi słowy, wyszło na to, że poszłam na studia, żeby złapać męża. Bo do męża mi się te rozmaite umiejętności i kompetencje faktycznie przydały, za to do znalezienia pracy ani odrobinę – od wielu lat pracuję bowiem jako nauczycielka angielskiego. 

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie przyjaciółka i jednocześnie sąsiadka. „Pomocy!”. Pognałam. Jedna z niewielu moich tutejszych przyjaciółek, Chinka, muzyczka grająca na bardzo egzotycznym instrumencie zwanym erhu, przy okazji tworząca interesującą, bardzo współczesną muzykę na ten instrument. Ciekawe, czego potrzebuje?

Zastałam ją przy komputerze, z obłędem w oczach, a na ekranie – nuty. Ewidentnie niedokończone. „Jutro muszę oddać nuty do redakcji, właśnie kupiłam program, ale tylu rzeczy nie mogę w nim znaleźć, a choć program ma nakładkę w języku chińskim, to pomoc jest w języku angielskim, za trudnym jak dla mnie. Pomożesz?!”

No ba. Siadłam przed komputerem i wybuchnęłam śmiechem. To ten sam program, z którego korzystałam dwadzieścia parę lat temu, pisząc pracę licencjacką.

Oczywiście nowsza wersja, ale intuicyjnie szukałam rozwiązań we właściwych miejscach. Kiedy się nie udawało, znajdowałam materiały pomocnicze po angielsku – w sieci jest ich pełno.  A potem byłam w stanie tę anglojęzyczną wiedzę okołomuzyczną przełożyć na chiński, żeby znaleźć odpowiednie narzędzia w programie i wyjaśnić ich działanie przyjaciółce. 

Poszczególne cegiełki wskoczyły na miejsce. Niczego w życiu nie uczymy się na darmo. Wszystko może się przydać. Nic nie śmie się zmarnować. I zawsze, ale to zawsze okaże się przydatne w najmniej spodziewanym momencie.

Natalia Brede

FB: www.facebook.com/bialymalytajfun

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze