Kilka razy nieopatrznie wplątałam się w dyskusję na temat wyborów. Parlamentarnych, prezydenckich. Jakichkolwiek, byle polskich. Okazuje się, że to temat niemal tak zapalny jak aborcja, emigracja czy szczepienia. Ze zdumieniem dowiedziałam się, a właściwie pouczono mnie, niewybrednym tonem oczywiście, że Polka mieszkająca za granicą do polskich wyborów pchać się nie powinna. Argumentów wytoczono wiele, moje odpowiedzi i kontrargumenty przemilczano. Bo Polak, który mieszka w Polsce, zawsze wie lepiej.
Co tak więc owego Polaka boli?
Otóż to my, emigranci, odpowiedzialni jesteśmy za wynik polskich wyborów. To przez nas wygrał taki czy owaki, bo nie mamy pojęcia o polskiej scenie politycznej i głosujemy źle. Z momentem wyjazdu z Polski tracimy jakikolwiek ogląd, rozeznanie, a zarazem prawo do głosowania. Argumentów słyszałam wiele: nie płacisz w Polsce podatków – to wara od wyborów. Zdecydowałaś się na emigrację, to łapy przy sobie i nie wpychaj się na nasze podwórko. To my musimy żyć z twoim wyborem, beznadziejnym oczywiście.
Bywam w Polsce, rozmawiam z ludźmi, czytam polską prasę, przeglądam różne media, śledzę także te socjalne.
I nagminnie stwierdzam, że znam mnóstwo żyjących za granicą Polek i Polaków, którzy świetnie orientują się w polskiej scenie politycznej, w gospodarce, angażują się w działania społeczne, mają wyrobione zdanie – często dużo bardziej niż Polacy mieszkający w Polsce, którym bardzo często jest wszystko jedno. Niestety to wszystko nie jest nic warte, bo nie mieszkamy w Polsce. A to właśnie geograficzne położenie naszych ciał jest decydujące w ocenie naszej wiedzy politycznej. I nie płacimy w Polsce podatków. A nawet jeśli płacimy, to nieważne, nie mieszkamy w Polsce.
Kolejnym, nagminnie przytaczanym argumentem jest nakaz, byśmy głosowali tam, gdzie mieszkamy.
Owszem, głosujemy w wyborach do Parlamentu Europejskiego, jeśli mieszkamy w jednym z krajów Unii. Możemy też głosować w wyborach lokalnych, ale nie możemy głosować w wyborach parlamentarnych ani prezydenckich. Tym sposobem nasi krajanie odbierają nam jedno z podstawowych praw obywatelskich. Złośliwie dodając, że sami jesteśmy sobie winni, trzeba było nie wyjeżdżać. Niektórzy nakazują wręcz postarać się o obywatelstwo kraju zamieszkania. Ich horyzont nie obejmuje faktu, że takiego obywatelstwa można nie chcieć. Że można, mimo mieszkania za granicą, nadal czuć się Polką czy Polakiem. A także, że można takiego obywatelstwa z marszu nie dostać. Wreszcie, że są ludzie, którzy co kilka lat zmieniają kraj zamieszkania i nie mogą lub nie chcą zamienić się w kolekcjonerów paszportów.
W tych jałowych dyskusjach jeszcze nigdy nie uzyskałam odpowiedzi na którykolwiek z powyższych kontrargumentów,
wszystkie zbywane były powtarzanymi jak mantra tymi samymi zdaniami o własnej winie, podatkach i ewentualnie nie naszym podwórku. Najbardziej jednak dziwi mnie fakt, że w kraju takich zajadłych obrońców prawa do głosu, tak mało osób wybiera się do urn. Podczas gdy zdarzyło mi się czekać przez godzinę i dłużej pod ambasadą, by oddać głos, uprzednio podjąwszy trud zgłoszenia się na listę i dotrzymania terminu, to milionom Polaków w kraju nie chce się podejść kilku kroków do najbliższego lokalu wyborczego. Ci sami ludzie mają czas gardłować się, że głupi pseudo-Polak z Chicago zagłosował na tego i owego, a sami uważają, że ich głos nic nie zmieni. Naprawdę? Tych nawet nie dwieście tysięcy oddanych za granicą głosów jest tak ważnych, gdy w Polsce często nawet 50% uprawnionych do głosowania nie ma sił i ochoty podejść do urny?
To ja, Polka za granicą, konfrontowana jestem z pytaniami, dlaczego moi krajanie olewają wybory,
dlaczego nie szanują swoich praw i nie biorą losu w swoje ręce? Równocześnie przez tych samych, biernych Polaków jestem atakowana za to, że korzystam z mojego podstawowego prawa obywatelskiego. Po ostatnich wyborach pomyślałam, że dam sobie już spokój z głosowaniem, że nie warto się rejestrować, wysyłać listu (tak, nareszcie jest takie ułatwienie), ale po tych dyskusjach zmieniłam moje zdanie. Teraz tym bardziej będę głosować. Na przekór wiedzącym lepiej. Bo to moje święte prawo.
O AUTORCE
Święta racja!
Cieszę się, że też tak myślisz 🙂
tez jestem emigrantka. i zgadzam sie z mieszkancami Polski – emigracja glosowac nie powinna. co innego kiedy czlowiek/obywatel wyjezdza na 6 miesiaczny kontrakt. co innego kiedy 20+ lat mieszka za granica. tez czytam polska prase, tez orientuje sie jak ludzie tam zyja. i uwazam, ze moim obowiazkiem jest glosowac tutaj gdzie mieszkam, a nie tam gdzie sie urodzilam…
jeśli kiedyś mój głos odniesie skutek, chętnie wrócę do kraju…
Ale przecież piszę, że nie mogę głosować tu, gdzie mieszkam, bo nie mam odpowiedniego obywatelstwa. Mam tylko polskie.
Podpisuję się pod tym tekstem!
Ja również nie mogę głosować w kraju zamieszkania, bo nie mam (i nie mogę mieć) tutejszego obywatelstwa. Poza tym zawsze istnieje możliwość powrotu do Polski, jeśli nie mojego, to moich dzieci. Pomimo iż mieszkam z dala od kraju, to nadal interesuję wszystkim co dzieje się w Ojczyźnie.
Zdecydowanie tak!
Głosowanie to nie tylko prawo, ale wrecz obowiązek kazdego obywatela i to niezależnie od kraju zamieszkania.
Tak, obowiązek oczywiście też.
Wyraziłeś w pełni to, co myślę! Dziękuję!
Cieszę się! Pozdrawiam.
[…] domami w Dallas Halloween miesza się z wyborami. Pomiędzy szkieletami, czarownicami i dyniami hitem sezonu są banery wyborcze. Wieczorne bieganie […]