Od dawna chciałam napisać o moich emigracyjnych początkach. Moja opowieść wydaje się dość zwyczajna, ale dla mnie to historia o nowym etapie życia.
Po ukończeniu studiów wróciłam do mojego, rodzinnego miasteczka. Perspektywa mieszkania z rodzicami w nieco sennym uzdrowisku chyba mnie przytłaczała. Większość moich znajomych brało śluby, rodziły im się dzieci, pięli się po szczeblach kariery zawodowej. Też miałam wiele okazji iść tym torem a jednak coś mnie goniło w nieznane. Chciałam zrobić coś po swojemu, na własny rachunek.
W roku 2004 otworzono granice Uniii Europejskiej dla Polaków chcących zamieszkać w innym kraju w celach zarobkowych. Wiele osób postanowiło skorzystać z tej szansy. W mojej głowie również zakiełkowała myśl o wyjeździe.
Początkowo miałam jechać do Irlandii z koleżanką, która przepracowała tam kilka tygodni w czasie wakacji i znała kilka osób w Cork. Kupiłyśmy nawet bilety lotnicze. Jednak zawsze lubiłam chodzić własnymi drogami i wcześniej zaaplikowałem o pracę w angielskim supermarkecie.
Ku mojemu zaskoczeniu szybko dostałam telefon z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną w krakowskim biurze.
Pamiętam jak dzisiaj. To był ciepły sierpniowy dzień, na korytarzu zebrał się spory tłumek, każdy z nas patrzył na siebie lekko spod byka. Wiadomo, konkurencja!
Mieliśmy do wypełnienia testy, były rozmowy z dwoma osobami, a na końcu jeszcze jedna rozmowa z miłą i uśmiechniętą Angielką. Po jakiejś godzinie dowiedziałam się, że zostałam przyjęta i wylatuję w październiku do Londynu, skąd zostanę odwieziona do przygotowanego dla mnie i dwóch innych dziewczyn służbowego mieszkania w jednym z większych miast na południu Anglii.
Oczywiście nic nie było za darmo. Za samolot musiałam zapłacić sama, a koszty kaucji i czynsz miały być potrącone z pierwszej wypłaty. Moim zadaniem było tylko spakowanie bagażu z limitem 25 kg i zabranie wszystkich potrzebnych dokumentów. Miesiąc do wyjazdu minął mi ekspresem. Wciąż pracowałam, bo jednak nie mogłam do Anglii polecieć z kompletnie pustymi kieszeniami. Były pożegnalne spotkania ze znajomymi i chyba każdy z wielkim zdziwieniem patrzył na moje przygotowania do wyjazdu. Rodzice się cieszyli z mojej samodzielności, ale równocześnie chyba coraz bardziej przerażeni byli faktem, że ich jedyna córka wybywa tak daleko.
Dokładnie 6 października 2006 roku wyjechałam z sąsiadem i tatą na lotnisko w Katowicach.
W kieszeni miałam zarezerwowany przez firmę bilet na samolot. Do dziś pamiętam smutne spojrzenie mojego taty. Ja chyba jeszcze nie w pełni zdawałam sobie sprawę z powagi tej chwili, moje poddenerwowanie tłumiło inne emocje.
Język angielski znałam w stopniu komunikatywnym. Na miejscu szybko okazało się, że spotkanie z żywym językiem to już inna bajka. Mówiąc krótko, nie zdawałam sobie sprawy, że znalazłam się w kraju, gdzie miejscowi mają kłopot ze zrozumieniem siebie nawzajem, a co dopiero osoba z zewnątrz.
W hali przylotów miał czekać na mnie kierowca taksówki z napisem “Southampton” i po chwili okazało się, że nie byłam sama, zebrała się nas spora grupka.
Prócz mnie do samochodu wsiadły jeszcze dwie dziewczyny. Jedną z nich była świeżo upieczona magistra matematyki. Moja druga współlokatorka była młodą mamą. Jej syn został z dziadkami w Polsce, a ona miała nadzieję wkrótce ściągnąć go do Wielkiej Brytanii. Słyszałam wcześniej o wielu takich przypadkach, a teraz namacalnie z taką sytuacją się spotkałam.
Anglia przywitała nas strasznie ponurą pogodą, niemal klasycznie jechałyśmy w nieznane w strugach ulewnego deszczu. Podróż trwała ponad trzy godziny. Na miejscu przywitała nas uśmiechnięta szefowa HR i główny manager naszego sklepu.
Wszystko było dla mnie zupełnie nowe.
Nasze mieszkanko było dość przytulne. Miałyśmy trzy pokoje, w tym dwie sypialnie. Moją miałam dzielić z nową koleżanką, miałyśmy też pokój pełniący rolę salonu z maleńką kuchnią i łazienkę z prysznicem oraz wanną. W sumie nienajgorzej. Mieszkanie było schludne, ładnie urządzone i co najważniejsze w fajnej okolicy. Przez okno salonu wyglądałyśmy na drzewa, na których harcowały angielskie szare wiewiórki. Na początku miałam wrażenie, jakbym znalazła się w akademiku. Tylko zamiast na uczelnię, grzecznie tuptałyśmy do pracy.
Po roku żadna z nas nie przedłużyła umowy. Nie wszystko było już takie kolorowe, jak się nam wydawało na początku. Mieszkanko może było miłe i wygodne, ale firma odciągała nam z miesięcznej wypłaty sporą sumę za czynsz. Chyba też miałyśmy troszkę siebie dosyć, bo ile można żyć: praca, dom, praca, dom. To jednak nie było życie akademickie.
Mieszkanie oczywiście miało typowo angielskie “innowacje” jak słynne dwa krany przy umywalce, włącznik światła na sznurek w łazience czy okropnie pstrokaty deseń zestawu wypoczynkowego w salonie.
Do naszego miasta przywieziono nas w piątek, zaś nasz pierwszy dzień w pracy wypadał w poniedziałek, który był tzw. introduction day. Weekend był bardzo ciepły i słoneczny. Był początek października i wtedy chyba po raz pierwszy przekonałam się, jak bardzo zaskakująca bywa pogoda w Wielkiej Brytanii. Na poznanie klimatu i angielskiej pogody miałam jeszcze sporo czasu.
Jako typowa emigrantka w tamtych czasach zaczynałam pracę poniżej własnych kwalifikacji.
Moje stanowisko nazywało się general assistant, a polegało na wykładaniu towaru na półki na nocną zmianę w sklepie czynnym całą dobę. Na początku oczywiście wszystko szło gładko i lekko, ale już po tygodniu odczułam pierwsze dolegliwości oraz zmęczenie nocną pracą. Początkowo po powrocie do domu nad ranem zasypiałam od razu i spałam do późnego popołudnia lub wieczoru. Po odespaniu nocy było jakieś jedzenie, spacer, zakupy i już trzeba było wyruszać do pracy. Dni przemijały w ekspresowym tempie. Nawet się nie obejrzałam, a już było Boże Narodzenie, pierwsze i nie ostatnie bez rodziny, z dala od najbliższych w Polsce. Oczywiście przepracowałam ten okres, bo co innego mogłam zrobić, a miejscowi sprytnie to wykorzystali, sami ciesząc się wolnym z rodziną.
Anglicy byli od początku bardzo mili i pomagali w opanowaniu nowych obowiązków. Firma założyła nam konto bankowe, pierwsze wypłaty dostawaliśmy w postaci czeku, co było dla nas dziwne. W pracy poznałam przede wszystkim ludzi bardzo życzliwych, którzy chętnie mnie wspierali w pierwszych emigracyjnych krokach. Nie spotkałam się z żadnym objawem rasizmu. Oczywiście na początku nie rozumiałam ciągle zadawanego mi pytania: “Jak się czujesz?”. Niemal mnie ono drażniło. Z czasem dostrzegłam w tym zwykły zwrot grzecznościowy, który nie zobowiązuje do typowego dla Polaków i Polek rozmawiania o tym, co mi się ostatnio przytrafiło. Dla Anglika to raczej przejaw życzliwości, sympatycznego powitania.
Chyba miałam troszkę szczęścia na początku. Moja praca nie była szczytem marzeń, jednak pracowałam z umową i bezpośrednio w firmie, a nie przez agencję. Mój start był dość spokojny, pieniądze wpływały na konto. Miałam moją małą stabilizację. Nie odczuwałam też samotności, koleżanki z pracy zawsze wypełniały tę lukę i pozwalały uporać się z bólem rozłąki. Ja musiałam sobie tylko poradzić z asymilacją i poznać miejsca oraz ludzi, z którymi miałam teraz żyć i pracować.
Bardzo fajny wpis. Pięć lat później wylatywałam z tego samego lotniska, też do Anglii i też na stałe. ☺️
Mam bardzo podobna historie, chociaz ja pojechalam do Irlandii bez znajomosci jezyka angielskiego. W grudniu 2004 roku, dokladnie w Mikolajki, wysiadlam na stacji PKS w Dublinie (Tak, ja jechalam do Dublina autobusem z Poznania, przez Londyn, dwa dni bo nie bylo mnie wtedy jeszcze stac na samolot). Prace mialam zalatwiona, zastepowalam kolezanke w barze kanapkowym. I tak zaczela sie moja 12sto letnia historia w Irlandii. Malymi krokami do przodu. I jezyka sie nauczylam, i prace lepsza wkoncu ogarnelam (nawet nie jedna, bylo ich calkiem sporo), wspanialych ludzi poznalam,zaczelam podrozowac dzieki zarobionej kasie. A Irlandczycy nauczyli mnie szacunku do siebie i… Czytaj więcej »
[…] los zachichotał nade mną i kilka lat później postanowił pokazać mi, że to właśnie Anglia jest całkiem […]