Felietony

Tego dnia współnauczycielka znów nie odpowiedziała na moje „dzień dobry!”. Każdego dnia witałam ją z uśmiechem, a ona każdego dnia ostentacyjnie mnie ignorowała. To, że robiła tak, gdy byłyśmy same, było dowodem jej złego wychowania i złej woli, ale gdy tak samo zachowywała się przy „naszych” dzieciach…

Jeszcze pół roku temu pracowałam na pół etatu w prywatnym przedszkolu. Uwielbiam pracować z dziećmi, a w tym przedszkolu wciąż próbowaliśmy usprawniać system i tworzyć nową jakość. Jednak przede wszystkim lubiłam to, jak dobrze dzieci były zaopiekowane po prostu dzięki temu, że na każdą osiemnastkę (czyli każdą klasę) przypadały aż cztery opiekunki.

Dzięki temu jeśli jedna właśnie przygotowywała się do zajęć, druga mogła czytać dzieciom, trzecia pomagać im korzystać z toalety czy reagować na żywo na problemy, a czwarta powoli przygotowywać wszystko do posiłku. Wszystko chodziło jak w zegarku. A raczej – chodziłoby, gdyby nie bierna agresja ze strony jednej z nauczycielek.

Kiedy na początku nie odpowiadała na dzień dobry, myślałam, że może nie usłyszała, lub jest zbyt pochłonięta pracą. To, że innym odpowiadała, uznawałam za zbieg okoliczności. Potem jednak zaczęły dochodzić inne problemy. Może nawet nie tyle „problemy”, co małe szpileczki, które miały za zadanie zrobić mi przykrość.

Przykłady mogłabym mnożyć – podkopywanie autorytetu u dzieciaków, dodawanie mi roboty, przemilczanie nowych wytycznych, które skutkowało tym, że robiłam coś nie tak i dowiadywałam się o tym poniewczasie – o wielu rzeczach wszak wiedzieć nie mogłam, bo spędzałam w przedszkolu tylko przedpołudnia, a zebrania odbywały się popołudniami, więc komunikacja powinna być kluczową wartością. 

Na początku się bardzo przejmowałam. Co ja jej złego zrobiłam? Pewnie niechcący nastąpiłam na odcisk i się do mnie zraziła. Nic to, przecież jestem empatyczna, pomocna i miła, za jakiś czas na pewno się „odbrazi” i już będzie okej.

Ale nie było. Mogłam sobie być empatyczna, pomocna i miła, ale traktowana byłam jak wróg. Słyszeliście może kiedyś o konfucjańskim szacunku wobec starszych? Ta dziewczyna, piętnaście lat ode mnie młodsza (gdybym się bardzo postarała, mogłabym być jej matką), okazywała mi tylko pogardę, niechęć i lekceważenie.

Czy ze mną jest coś nie tak? Może robię coś źle? 

Kłam temu zadawały relacje z innymi pracownikami, z którymi dogadywałam się wręcz koncertowo. No, z kilkoma wyjątkami. Po dłuższej obserwacji odkryłam, co łączy te „wyjątki” – wszystkie są przyjaciółkami mojej nemezis. 

Stopniowo przestało mnie cieszyć chodzenie do pracy. Tak, oczywiście nadal kochałam „moje” dzieciaki, ale kilka godzin dziennie spędzane z osobą, która była mi wrogiem, odbierało całą radość. Mogłam się śmiać z mężem po godzinach z dziewczyny, która codziennie wybierała czynienie mi przykrości, że kiedy ją karma wreszcie dopadnie, to się nogami nakryje, ale kamień, który zalągł mi się w sercu, codziennie ciążył bardziej.

Szłam do pracy, uzbrajając się na kolejną przykrość, kolejną szpilę, kolejny znak lekceważenia. Zamiast myśleć o tym, jak się będę bawić z dziećmi, myślałam o tym, że już za parę godzin nikt nie będzie mi czynił wstrętów, więc muszę po prostu przetrwać. 

Dlaczego nie rozwiązałam sprawy otwarcie? Ach! Od razu widać, że nie mieliście do czynienia z mobbingiem subtelnym na tyle, że nie da się grać w otwarte karty. „Dlaczego się tak wobec mnie zachowujesz?” „Ja? Wydaje ci się!”. „Dlaczego nie odpowiadasz na moje dzień dobry?”. „Mówiłaś coś do mnie? Nie słyszałam…”.

Można od tego zwariować, ale jednocześnie całość jest w sferze doznań, nic, co można nagrać, udowodnić, załatwić. To tak jak z mężem – jak cię bije, to przynajmniej gołym okiem widać, że coś jest nie tak, ale jeśli torturuje cię psychicznie, to tylko ty sama wiesz o głębi swej niedoli.

Tak samo z moją współpracowniczką. Nie zrobiła mi nigdy żadnej krzywdy. Po prostu każdego dnia po maleńku odbierała mi całą radość pracy i życia.

***

Mam wielkie szczęście. Mogłam sobie pozwolić na to, żeby stamtąd odejść. Żeby, kiedy się skończył kontrakt, po prostu nie podpisać następnego. O tym, jak dobra była ta decyzja, najlepiej świadczy kamień, który wówczas spadł mi z serca. Poczułam się lekka jak piórko.

Jednocześnie myślę jednak o tych wszystkich, którzy nie mogą pozwolić sobie na odejście z pracy, w której stykają się z taką mikroagresją. Albo, co jeszcze gorsze, z domu, w którym każdego dnia spotka ich jakaś przykrość. 

Możecie walczyć o należny sobie szacunek i o to, żeby inni Was dobrze traktowali. Szkopuł w tym, że skoro musicie o to walczyć, to znaczy, że ta druga strona nie rozumie, że Wam się po prostu należy jak psu kość. Patrząc z tego punktu widzenia – prawdopodobieństwo zmiany percepcji tej osoby jest znikome.

Może nie warto tracić czasu na walkę? Może najlepszą obroną będzie jednak – odejść? Poszukać miejsc i ludzi, dla których oczywistym jest, że będą Was traktować z szacunkiem i – jeśli już nie z sympatią, to przynajmniej neutralnie? 

Wybór należy do Was – można walczyć, można odejść. Nie można się tylko na to powolne niszczenie godzić.

Natalia Brede

FB: www.facebook.com/bialymalytajfun

5 3 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze