Moje relacje z jedzeniem od zawsze miały skomplikowany wymiar. W dzieciństwie nieutulona w miłości objadałam się ponad miarę, by u progu dorosłości katować swoje ciało różnymi dietami, balansując na krawędzi choroby. Choroby, która przybierała dwa bieguny. Mogłam nie jeść nic i byłam pozornie szczęśliwa, widząc coraz słabsze ciało. Słabsze, ale szczuplejsze. Chorobliwie chude, ale nie w moich oczach. Mogłam też jeść ponad miarę i być z kolei nieszczęśliwa, bo chudość znikała i zastępowały ją kolejne wałeczki na brzuchu.
Bałam się jedzenia, było moim wrogiem i moim nałogiem jednocześnie. Nie czerpałam żadnej radości z posiłków, były one dla mnie koniecznością. To nie zmieniało się przez długi czas. Nawet gdy zostałam mamą, gotowanie i sprawy kuchenne były przykrym obowiązkiem. Nie lubiłam i nie umiałam tego robić. Dzieci jadły posiłki w żłobku i szkole, ówczesny mąż gdzieś w dalekiej trasie, a ja zalewałam wrzątkiem zupkę chińską i zjadałam w pośpiechu między innymi obowiązkami. Mój stosunek do jedzenia zapewne nie uległby zmianie, gdyby nie szereg zmian w moim życiu. Rozwód i trauma z nim związana, przeprowadzka do innego kraju, nowa miłość i kolejna choroba, która niespodziewanie zaatakowała.
Kiedy przeprowadziłam się do Irlandii z dumą zaprezentowałam moje zdolności kulinarne: rosół, pomidorowa, schabowy oraz idealne jajko na miękko. Natomiast mój nowy partner gotował curry, zapiekanki, lazanie, piekł karpatkę i w ogóle w kuchni potrafił wszystko. Początkowo z poczucia wstydu zaczęłam uczyć się gotować. Po czasie zauważyłam, że sprawia mi to taką radość, aż stopniowo kuchnia stała się moim królestwem. Mego ukochanego wpuszczam tylko po to, by zrobił idealny sypki ryż lub naleśniki. Bo jemu te rzeczy nadal wychodzą lepiej.
W miarę mojego uzdrawiania relacji z jedzeniem, kiedy naprawdę zaczynałam je lubić, a przygotowywanie posiłków zaczęło sprawiać mi radość, zaczęło chorować moje ciało.
Diagnoza została postawiona szybko. Jak wiele kobiet z mojego rocznika zachorowałam na niedoczynność tarczycy. U mnie dodatkowo wystąpiło Hashimoto (choroba autoimmunologiczna). Zapewne z tego względu, że długi czas nie wiązałam moich dolegliwości z zaburzoną pracą tarczycy, nie leczyłam się pod tym kątem i w końcu organizm zaczął atakować sam siebie. Czułam się bardzo źle. Leki nie pomagały w takim stopniu jak powinny. Zaczęłam więc drogą prób i błędów oraz wielu eksperymentów szukać pomocy w samej sobie. Wsłuchiwałam się w organizm i jego potrzeby. Za mną było wiele prób zmiany diety na zdrowszą, na bardziej świadomą. Próbowałam paleo, próbowałam “3 razy bez” (bez cukru, glutenu, nabiału). Odstawiałam intuicyjnie produkty, które mi szkodziły. Walczyłam z sennością, zmęczeniem, zatrzymywaniem wody, wzdęciami, wypadaniem włosów, wahaniami wagi. Przez ponad pół roku walczyłam z wysypkami niewiadomego pochodzenia, których źródła nie mogłam znaleźć ani ja sama, ani moja cierpliwa lekarka.
Po wykonaniu badań na nietolerancje okazało się, że te produkty, które najbardziej lubię i które jadłam na diecie paleo, muszą dla mnie przestać istnieć. Jajka, sery, mleko, ziemniaki oraz wszystko zawierające gluten. Gluten, który sama odstawiłam już wcześniej.
I tak, ze względów zdrowotnych zainteresowałam się dietą wegańską.
To było jak oświecenie! Nagle potrawy zyskały nowy smak, kolory, a przede mną otworzył się szereg nieskończonych eksperymentów kuchennych. Co najważniejsze moje ciało z wdzięcznością przyjęło te zmiany. Znajomi zaczęli zwracać uwagę na to jak promiennie wygląda moja skóra, jak poprawił się wygląd włosów. Powoli zaczęły znikać dolegliwości, które wcześniej wymieniłam. Nikt nie daje mi tyle lat, ile mam!
Za mną ponad cztery lata weganizmu. Niektórzy nadal złośliwie twierdzą, że jem trawę i pytają, skąd biorę białeczko. Dla innych stałam się inspiracją, by zmienić nawyki żywieniowe. Gotowanie stało się moją pasją. Nałogowo zbieram książki kucharskie. Za każdym razem, kiedy kupuję (lub On mi kupuje) nową, mówię sobie, że to ta ostatnia. I tak mam już 170 sztuk. Ale ostatnia to będzie ta moja. Ta do której zbieram przepisy od dłuższego czasu. Moja rodzina je od ponad trzech lat chleb na zakwasie, który piekę co najmniej dwa razy w tygodniu. Dla siebie czasami robię wypieki bezglutenowe.
Od dawna marzę też o restauracji.
Rzadko udaje mi się zjeść coś smacznego, kiedy wychodzimy “na miasto”. Niby kuchnia wegańska jest coraz bardziej popularna, ale nadal panuje przekonanie, że weganin usilnie szuka smaku mięsa i przeważnie wegeburger i frytki to jedna z opcji, jeśli nie jedyna. Nic bardziej mylnego! Dla mnie wegańskie gotowanie to rozmaitość warzyw, kolorowe i smaczne dania. Potrafię zrobić wszystko. I wegańską mozzarellę, i wegańskie jajko sadzone, i grochówkę, i bigos, i leczo. Oprócz znanych, standardowych potraw zamienionych na wegańskie potrafię także zrobić wiele innych, które zawsze były gotowane bez udziału produktów odzwierzęcych. Z tego powodu bardzo dużo korzystam z przepisów kuchni dalekowschodnich. Dodatkowo moje potrawy nie zawierają glutenu, co jest jedynym utrudnieniem w moim odżywianiu. Ale nauczyłam się robić większość potraw bez tego składnika.
W Irlandii, gdzie mieszkam, jedzenie wegańskie jest popularne i można kupić sporo produktów, które do niedawna nie były dostępne w sklepach. Kiedy przyjechałam tu osiem lat temu, rzeczy tego typu można było kupić jedynie w sklepach ze zdrową żywnością. Teraz z łatwością znajdziemy je w miejscach takich jak markety Lidl, Aldi, Tesco czy Dunnes Stores. Niemniej jednak warto zwracać uwagę na skład gotowych produktów, które nie zawsze okazują się zdrowe. Jeśli dysponujemy czasem i chęciami, zawsze lepiej zrobić domowy hummus czy pastę. Lepiej wybrać warzywa i zrobić z nich coś pysznego, niż kupować gotowego hamburgera z “niby-mięsa”.
Od dawna wizualizuję w głowie moje marzenie o własnej restauracji. Marzenia się spełniają, a ja to już wiem. Czasem trzeba na nie dłużej poczekać, ale w końcu zachęcone naszymi dążeniami ku nim, przychodzą do nas w odpowiednim czasie. Widzę i wiem, jak będzie wyglądała moja mała, przytulna restauracja. Wiem, jak będzie wyglądała karta dań i jak pięknie będą wyglądały potrawy na kolorowych talerzach. Znam nawet nazwę tego miejsca. Mówię wam, za jakiś czas będziecie nas szukać w słonecznej Portugalii.
Nigdy nie namawiam nikogo do rewolucji na swoim talerzu.
Każdy wie sam, co dla niego jest dobre, każdy też powinien mieć wybór w temacie odżywiania. Ale jeśli każdy z nas weźmie odpowiedzialność za naszą planetę i ograniczy spożycie mięsa i produktów odzwierzęcych, Matka Ziemia będzie mu wdzięczna po stokroć. Mój młodszy syn zdecydował ponad dwa lata temu, że będzie się odżywiał wegetariańsko i konsekwentnie trzyma się swojego wyboru. Starszy syn i partner nadal jedzą wszystko, lecz nie narzekają, gdy serwuję tylko wegański obiad. Może kiedyś też całkowicie zrezygnują z mięsa? Nie wiem i nie naciskam. Ja sama czuję ogromną wdzięczność za to, że pokochałam jedzenie na nowo, że mogę się nim cieszyć, że przygotowywanie posiłków dla innych sprawia mi tyle radości.
A w oczekiwaniu na moją małą restaurację, podzielę się z wami moim przepisem na pyszną pastę słonecznikową z suszonymi pomidorami. Może i was zachęcę do małych zmian w swojej kuchni?
Pasta ze słonecznika z suszonymi pomidorami
Składniki :
– pół kubka ziaren słonecznika lub dyni (albo miks), namoczone przez noc w wodzie i wypłukane na sitku następnego dnia,
– 5-6 sztuk suszonych pomidorów lub pomidorów w oleju,
– ząbek czosnku,
– papryka czerwona, papryka wędzona, sól, pieprz,
– garść posiekanej pietruszki lub koperku,
– 2 łyżki soku z cytryny,
– trochę oliwy, najlepiej tej ze słoiczka z pomidorów lub oliwy z oliwek,
– trochę przecieru pomidorowego
Wszystko razem blendujemy. Smacznego!