Nie przyznawałam się wcześniej do moich emocji.
Ponieważ spotkałam się ze sporą dozą powątpiewania co do słuszności mojej decyzji, to musiałam robić dobrą minę do złej gry. Otóż sama nie byłam pewna, czy postępuję dobrze. Już w samolocie byłam srodze przerażona. Nawet nie zaciekawiona, nie poddenerwowana. Kumulacja sprzecznych emocji rozsadzała mi łeb. Nie boję się latać, ale byłam pewna, że samolot spadnie (były to czasy nasilonego konfliktu na Ukrainie, a ja leciałam ukraińskimi liniami lotniczymi, gdyż oferowały one śmiesznie tani bilet). Pamiętam, że lecieliśmy nad Indiami bardzo długo. Zastanawiałam się, dlaczego tak długo. Może nigdy nie wylecimy znad Indii, może to nowy, nieznany Trójkąt Bermudzki? Bardzo wiele tego rodzaju głupich myśli przemykało mi przez głowę, uniemożliwiając (na spółkę z niezwykle gadatliwym współpasażerem na siedzeniu obok) spokojny sen.
Żaden kataklizm się nie wydarzył i około dziewiątej rano znalazłam się na lotnisku w Bangkoku. Było ogromne, jeszcze nie widziałam tak wielgachnego lotniska. I kontroli paszportowej, przy której robią zdjęcia, i że w ogóle trzeba z celnikiem rozmawiać. Przecież nigdy wcześniej nie byłam w Azji… Ba, nie byłam nigdzie poza Europą. Kiedy odbierałam bagaż, zamieniałam pieniądze i łaziłam w te i wewte w poszukiwaniu adaptera do kontaktu, miałam wrażenie, że moje flaki przebiegają maraton. I to prowadzący przez tor przeszkód. Tak samo czułam się kiedy dotarłam do hotelu. Do tego było gorąco i duszno. Jak w saunie, tylko że z sauny da się wyjść, a od tego ukropu nie było ucieczki. Nie wyobrażałam sobie, jak ja zdołam przywyknąć do tej kosmicznie wysokiej temperatury i wilgotności.
Pierwszym pozytywnym zaskoczeniem było jedzenie.
Zamówiłam pad thai u pani na ulicznym stoisku. Bardzo, ale to bardzo mi smakowało. Pamiętam, że były w nim całe, duże krewetki z łbem i odnóżami. Jedną zjadłam w całości. I obiecałam sobie, że już więcej tego nie zrobię. Krewetkowe wąsy smyrające w gardło to wątpliwa przyjemność. I do tego strasznie trudno przeżuć pancerzyk, a ogonek staje kołkiem w przełyku. Ta krewetka była moją pierwszą lekcją tajskiego życia.
Po posiłku odzyskałam nieco wigoru i postanowiłam zwiedzić miasto. Daleko jednak nie uszłam, bo… no cóż, wszędzie widziałam prostytutki. Dosłownie, co krok. Nie przesadzam. Tak się złożyło, że przypadkiem swój nocleg zaklepałam w dzielnicy czerwonych latarni. Wróciłam do hotelu i odpłynęłam, choć było dopiero wczesne popołudnie.
Obudziłam się około drugiej w nocy. Cóż tu począć o takiej porze?
Oczywiście znów zaczęłam rozmyślać. Już za parę godzin miałam udać się na wieś przy birmańskiej granicy, która odtąd miała być moim domem. A ja nawet nie potrafiłam zapamiętać jej nazwy. Sangkhlaburi… Sama myśl o tym miejscu przyprawiała mnie o srogi stres. Doczekałam jakoś do rana i nadszedł czas ruszać w drogę. Na samym początku taksówkarz uparcie próbował mnie oszukać. Za nic nie chciał włączyć taksometru. Zrobił to dopiero, gdy uznałam, że wysiadam. Ledwo zaczęłam podróż i już miałam dosyć! Na szczęście bezproblemowo dowiózł mnie do stacji minivanów. Pierwszy van musiałam złapać do Kanchanaburi (kolejna nazwa nie do zapamiętania dla mnie w owym czasie). Siedziało w nim więcej ludzi, niż było miejsc. Do tego kierowca jechał niczym wariat. Ale udało mi się przetrwać i przesiąść na minivana do Sangkhla. I to tam zaczęło się. Droga prowadziła przez góry i dżunglę. Widoki co prawda były piękne, ale żołądek skręcał się jak szalony, bo miałam wrażenie, że kierowca prowadzi z zamkniętymi oczami. Środkiem drogi, pod prąd, jakkolwiek! A z przedniej szyby gapiła się na mnie złota figurka Buddy. Chyba tylko ten Budda sprawił, że facet nie wjechał do rowu.
Po około czterech okropnych godzinach i niezliczonych kontrolach celnych (nie spodobałam się jednemu z celników, bardzo długo taksował wzrokiem mój paszport i facjatę) dotarłam na miejsce. Zobaczyłam wyboistą, zakurzoną drogę. Kilku starszych Tajów kopcących papieroski na stacji minivanów. Błąkające się dookoła psy. Średnio do mnie docierało, że to tutaj będę mieszkała, kiedy tak rozglądałam się dookoła. Dość szybko przyjechał po mnie na rozsypującym się skuterze kolega z nowej pracy. Łatwo było się rozpoznać, bo byliśmy jedynymi białasami w okolicy. Serce podeszło mi do gardła, bo z moim ogromnym plecakiem i torbą z komputerem i aparatem musiałam się zmieścić na zdezelowany motorek. Kolega zapewnił, że to wcale nie jest tak dużo i że na pewno nie upuści torby. Ja sama kurczowo się go trzymałam, mając nadzieję, że plecak mnie nie przeważy i nie spadnę na drogę.
Sangkhlaburi na szczęście jest bardzo niewielkie, szybko zatem dojechaliśmy do mojego nowego mieszkania.
Z zewnątrz wyglądało całkiem nieźle, ale w środku… to było najpaskudniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam. Syf, kiła i mogiła. Słowa nie wyrażą tego, co w tamtej chwili czułam. Wszystko ulepione, dziury w ścianach, zatęchły odór, do tego kibelek będący dziurą w ziemi i zimna woda w prysznicu. Czarę goryczy przelały karaluchy. Obiecałam sobie, że czym prędzej znajdę sobie lepsze miejsce do życia, jak tylko trochę się zorganizuję. Zanim jeszcze minął mi szok po zobaczeniu Bagna (tak nazwałam ten domek na cześć namiotu z M*A*S*H), kolega chciał pokazać mi pracę. To, co tam zastałam jeszcze bardziej mnie zadziwiło. Ale czegóż się mogłam spodziewać po organizacji charytatywnej w dżungli?
Jak już to wszystko zobaczyłam oczywiście zachciało mi się jeść. Trzeba było zatem wybrać się do centrum Sangkhla, czyli kilka ulic dalej (niedaleko przystanku minivanów, jak się okazało). Sama nie pamiętam, co zjadłam – dobitnie świadczy to o szoku, w jakim się znajdowałam. Pamiętam za to doskonale jedną rzecz. Nigdzie nie było kawy z fusów. Nie mogłam kupić kawy (i wielu innych rzeczy, ale tylko bez kawy nie mogłam żyć)! Serce mi zamarło. Dowiedziałam się, że na najbliższe „normalne” zakupy można liczyć w Kanchanaburi. Już wiedziałam, że niedługo czeka mnie wycieczka. Zanim padłam wymęczona tymi wszystkimi wrażeniami, przejechałam się jeszcze po okolicy rupieciowatym skuterkiem. Zdziwiły mnie dwie rzeczy. Pierwsza – jakim cudem on się jeszcze nie rozpadł, tu musiała działać chyba magia. Druga – jak udało mi się zgubić w Sangkhla, które ma naprawdę tylko kilka ulic. Nieźle błądziłam, zanim zdołałam wrócić do Bagna.
Na koniec tego dnia nie wyobrażałam sobie ułożyć życia w tym dziwacznym miejscu. Nie mieściło mi się w głowie, że mogłam wymyślić coś takiego. Że muszę tam zostać, że to nie wycieczka. Że przecież sama o tym zdecydowałam! Ale mówiłam do siebie, że pierwszy krok jest najgorszy. Że się przyzwyczaję. Że będzie dobrze. Wtedy nie wyobrażałam sobie, jak bardzo Tajlandia wpłynie na moje postrzeganie świata. Że pokocham Sangkhlaburi niedługo później, że będzie ono moim domem i miejscem na ziemi. Że już nie będę chciała wracać do Europy.
Nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele te dwa dni zmienią w całym moim późniejszym życiu.
Ania duch niepokorny! Podziwiam za taką łatwość adaptacji i zarazem podejmowanie nowych wyzwań. Bardzo lubię czytać Twoje przemyślenia
Dziękuję 🙂
Super tekst! Aż chce się przeczytać więcej, ale nie ma linku do bloga 😔
Dziękuję. Niestety nie mam bloga. Więcej moich tekstów znajsziesz w profilu na portalu.
Zaimponowałaś mi ogromnie. Z szybkich poszukiwań w google wnioskuję, że działałaś w ośrodku Baan Unrak. Ale to sprawa drugorzędna. Twoja opowieść dodaje wiary w dobro człowieka. Życzę Ci pomyślności we wszystkich przedsięwzieciach.
Dziękuję!
I zgadza się, pracowałam w Baan Unrak.