Felietony

Wróciłam do domu.

Nie – przyjechałam do domu. Kiedyś mówiłam “wróciłam”, ale już nie czuję, że wracam, a tylko, że – jadę. Dlaczego? Nie wiem. Może to te niebieskie ściany pokoju, który kiedyś nazywałam swoim, a w którym wszystko jest już inne? Może to zapach innych ludzi, innych psów, innych kotów i innego jedzenia? Może to inne kubki w szafce wiszącej po lewej stronie, a może inne herbaty w tej po prawej? Może to kosze z zabawkami dla dziecka, którego nie znam i na którego poznanie nie starczy mi czasu? A może po prostu brak Mamy?

To nie to, choć brakuje mi jej tak dotkliwie. Czasem. Bo dalej płaczę z bezsilności na wspomnienie awantur, okrutnych słów, ciągłej walki, której tak bardzo nie chciałam, a która była koniecznością, skoro chciałam ocalić choć cząstkę siebie. No i oczywiście płaczę też z bezsilności na wspomnienie całego dobra, miłości i oddania… Kiedy żyła, po prostu nieczęsto zastanawiałam się, gdzie jest mój dom. To takie proste: tu jestem zameldowana, tu są rodzice, tu przyjeżdżam na wakacje i znam większość sąsiadów. Tylko… czy dom rodziców to mój dom? Czy dom, w którym żadna decyzja nie jest podejmowana przeze mnie, może być moim domem? Czy dom, w którym to nie ja ustanawiam pory posiłków, nie ja zapraszam gości, nie ja odpowiadam za remont – czy ten dom może być mój? Wspominam go, tęsknię za nim… Wróć. 

To takie trudne: to nie tu pragnę być na co dzień, więc jakim niby prawem “mój” dom?

Wybrałam inne miejsce do życia i jestem szczęśliwa tam, gdzie mieszkam. Tęsknię? Na pewno tęskniłam. Czy aby na pewno za domem? Może za najlepszą w świecie pomidorówką, może za gwizdem Mamy, może za Tatą, który całe lato kręcił się po ogródku zupełnie nieefektywnie wprawdzie, ale z głębokim przekonaniem o własnej niezbędności… Czy jednak nadal tęsknię? Przecież wszystko się zmieniło. Przecież wszystko jest nie tak.

A kiedy przez covid i reperkusje nie pojechałam do domu tyle lat, trzeba było skończyć z tęsknotą. Można tęsknić za jedną osobą, dwiema, dziesięcioma. Przez miesiąc, a może i rok. Kiedy jednak tęskni się za wszystkim i nie wiadomo, jak długo będzie to trwało, tęsknota tępieje, rozwadnia się, blaknie. Jak inaczej mogłabym zachować resztki zdrowia psychicznego? Nie można się zmienić w morze tęsknoty i się w nim utopić; trzeba dopłynąć do brzegu codzienności. Na morze można zerknąć, pokąpać się raz czy dwa, pozwolić mu obmyć się słoną wodą morską czy oczną, ale w końcu wychodzimy na brzeg, by dalej żyć.

Najłatwiej powiedzieć – “mój dom rodzinny”.

Co jednak w nim rodzinnego, skoro moi najbliżsi – córka i mąż – są w innym domu. Tym… moim? Cóż za rozdwojenie jaźni! Z mojego domu pełnego mojej rodziny jadę do innego mojego domu pełnego – mojej rodziny? 

Jest więc dom, do którego przyjechałam, choć nie jest mój, choć boli jego inność. Przyjechałam pogładzić ścianę, pochylić się nad pękniętym kafelkiem, otulić zmierzchem w zimowym ogrodzie i… pożegnać. Nie wrócę tu już. Nie tylko dlatego, że to dawno temu przestał być powrót do domu. Ani to powrót, ani dom – a już na pewno nie mój.  

Natalia Brede

5 4 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze