Felietony

Ona. Delikatnie musnęła go dłonią po jego dłoni. Ciemnej i szorstkiej.

Z kciukiem przerwanym w połowie, jakby go kiedyś przeciął, krojąc rano czerstwy chleb lub obierając fioletowe z zimna i twarde jak kamień ziemniaki, by nakarmić głodne i zwinięte jeszcze w nocny kłębek dzieci, którym znów śniła się długa i kręta droga do szkoły. Po lodzie, po bruzdach, w za dużych o dwa numery butach, z kulką lepkiego ryżu w kieszeni na czarną godzinę. One dobrze wiedzą, może nawet za dobrze, że brzuchy wkrótce znów odezwą się głośnym i nieprzyjemnym bulgotaniem, którego nie wstydzi się tutaj nikt, bo dźwięk ten jest tak normalny, jak fakt, że ten sen to nie sen, ale jawa, która codziennie przeszywa na wskroś serca pełne strachu i nadziei.

Serca małe i duże. Choć te małe swojego lęku jeszcze nie rozumieją, a te duże lękają się nadziei, bo przecież już tak długo nie dała o sobie znać. A nawet jeśli zbliżyła się choć na chwilę, na milimetr, to dostała mocnego kopa ciężkim wojskowym buciorem, który zostawia głębokie i bolesne ślady władzy i podporządkowania na rogu każdej uliczki, każdego gospodarstwa, każdego mieszkania. Buciorem, który głośno huczy postukując w rytm wszechobecnego serca lidera. “Wielki Brat czuwa!” zdają się brzmieć kroki odbijające echem od wszechobecnych, choć niezgrabnie wkomponowanych w wizerunek szarego betonowego miasta, portretów Kim Dżong Una. 

On. Lekko wzdrygnął się na jej dotyk, aczkolwiek pozwolił sobie na intymne pieszczoty, pomimo iż wiedział, że jest obserwowany.

Przez obcych, przez gapiów, przez turystów, którzy wtargnęli do jego świata bez zaproszenia, ale z zezwoleniem, bez pytania, ale po przepytaniu, bez planu, ale z przewodnikiem. Na jego twarzy zagościł uśmiech. Nieco mniej oczywisty i śmiały niż ten na twarzy lidera na czerwonym tle wpiętego dumnie w klapę jego taniej, znoszonej marynarki, ale jednak wystarczająco wyraźny, by móc się odwdzięczyć podobnym grymasem. 

Ja. Pozwoliłam sobie na skinienie głowy i ciche “hello”.

I On i Ona odwzajemnili się serdecznym przywitaniem, a palce ich dłoni splotły się w mocny węzeł miłości, której nie jest w stanie zniszczyć żaden reżim.

Nigdy i nigdzie. Odwróciłam wzrok. Tak piękny moment w tak nie-pięknym kraju zasługuje na intymność tylko tych, którzy potrafią kochać pomimo przeciwności losu, które nam wolnym ludziom Zachodu, wydają się abstrakcją z filmu science-fiction. 

Po raz ostatni skanuję otoczenie, unikając mojej pary na ławce tuż przy gigantycznym pomniku Założenia Partii, cieszących się ciepłymi promieniami żółtego słońca na czerwonych, zmarzniętych policzkach oraz błękitnym niebem, które zdają się być jedynymi kolorowymi elementami stolicy Korei Północnej – Pjongjang.

Nie znajdziesz tutaj migających neonów, zagranicznych reklam czy tętniących życiem centrów handlowych z McDonald’s i Starbucksem na czele. 

Za to oczy aż bolą od ilości kolosalnych monumentów sławiących liderów, ich portretów umieszczonych na prawie każdym, w jakiś sposób znaczącym budynku, propagandowych murali, ponurych socjalistycznych blokowisk, okazałych betonowo-marmurowych muzeów czy wojskowych trup maszerujących dziarsko szerokimi, aczkolwiek prawie pustymi ulicami. 

Ona i On. I Ja. Tak wiele nas dzieli, ale łączy jedno. Miłość. Bo to ona umiera ostatnia. 

5 1 vote
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze