To była miłość od pierwszego uśmiechu. Ja, stuprocentowa ekstrawertyczka i ten szczupły, spokojny chłopak. Przez rok byliśmy nierozłączni, aż do momentu, w którym on postanowił wyjechać za granicę.
Miłość przychodzi na wiosnę
Jako singielka zawsze powtarzałam, że miłość przychodzi na wiosnę. Natura budziła się do życia, a ja do nowych znajomości. Dla większości osób to Nowy Rok jest takim momentem, kiedy zaczynają od nowa i zapisują kolejne postanowienia. Dla mnie to zawsze była wiosna. Znów bardziej o siebie dbałam, nauka szła mi prościej, w pracy miałam więcej energii, czułam się piękniejsza w swoim ciele i uśmiech nie schodził mi z twarzy. I tak już kilka dni po rozpoczęciu kalendarzowej wiosny poznałam tego jedynego. Ale po kolei.
Podczas studiów pracowałam w jednej z trójmiejskich kawiarni. Każdej niedzieli mój szef pojawiał się u nas wieczorem, sprawdzić, czy wszystko w porządku. Do pracy zazwyczaj przychodziłam w delikatnym makijażu i naturalnych lokach, jednak tego dnia miałam czerwone usta, podkreślone oczy i wyprostowane włosy. Od razu usłyszałam: “Magda, za mocne te usta”. Nim się zorientowałam, moja kierowniczka rzuciła pospiesznie: “ona szuka chłopaka”. Wtedy mój szef niczym największa swatka powiedział: “siadaj, mam dla ciebie faceta”. Jako że atmosfera była luźna, a na mnie działała wiosna, mało myśląc, zgodziłam się go poznać.
Mój szef wszystko zaplanował. Zaprosił mnie na poranne spotkanie, ponieważ w tym czasie Patryk – mój kandydat na chłopaka i młody inżynier, pracował z nim nad zbudowaniem maszyny do smażenia pączków. Niewyspana i lekko zestresowana pojechałam o siódmej rano poznać przyszłą miłość swojego życia. Kiedy dotarłam na miejsce, okazało się, że wszyscy, którzy byli wtedy w zakładzie wiedzieli o niecnym planie mojego szefa, co potęgowało stres i dodatkowo onieśmielało. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie zastanawiałam się, po co ja tu przyjechałam i nie czułam się odrobinę głupio w tej sytuacji. Ale kto nie ryzykuje, nie pije szampana, czy jakoś tak.
Usiadłam w konferencyjnej i czekałam na ich przyjście. W końcu do sali wszedł ten młody, szczuplutki chłopaczek, który okazał się jeszcze bardziej onieśmielony niż ja. Aż do momentu kiedy nasz wzrok się połączył i na twarzach pojawił się ogromny uśmiech. Okazało się bowiem, że Patryk zdawał sobie sprawę z tego, kim jestem. Plan mojego szefa znany był nie tylko mi, ale również jemu. Przez całe spotkanie zerkaliśmy na siebie ukradkiem. Po wszystkim Patryk zaprosił mnie na kawę. Szybko wytłumaczyłam mu, że nie musi czuć się zobowiązany, nie chciałam bowiem, żeby brał mnie za wariatkę, która jeździ po spotkaniach i szuka miłości na siłę. Choć momentami się tak czułam. Na szczęście on też traktował tę całą sytuację z przymrużeniem oka. Kiedy dotarliśmy do jednej z kawiarni na gdańskiej starówce, usiedliśmy w zacisznym kąciku i mogliśmy bliżej się poznać. Okazało się, że mamy urodziny jednego dnia. Niby błaha rzecz, a jednak niezwykła. Nie wiem, czy to wiosna czy jego urok, ale kiedy wróciłam do domu, zadzwoniłam do rodziców i pół żartem, pół serio powiedziałam, że poznałam swojego przyszłego męża.
Po kawie przyszedł czas na prawdziwą pierwszą randkę. Tydzień później spotkaliśmy się już w zupełnie innych okolicznościach. Patryk przyjechał po mnie z najbrzydszym bukietem kwiatów, jaki widziałam, chociaż dla mnie i tak był piękny. Poszliśmy do kina, później spacerowaliśmy po sopockim molo, na końcu przegadaliśmy pół nocy przy butelce wina. A na drugi dzień się do mnie wprowadził. Od tego momentu byliśmy praktycznie nierozłączni. Poznawaliśmy się w szybkim tempie i w jeszcze szybszym się w sobie zakochiwaliśmy.
Kochanie, wyprowadzam się do Austrii
Nasza sielanka trwała prawie rok. Do momentu, w którym powiedział mi, że dostał propozycję pracy w Austrii i chciałby wyjechać na dwa lata. Perspektywa związku na odległość nie była niczym przyjemnym. Wiedziałam jednak, że to dla niego duża szansa, a ja nie chciałam stać mu na przeszkodzie. Sama wyjechać nie mogłam, bo byłam wtedy na drugim roku studiów psychologicznych, a kolejne trzy były przede mną. Ze łzami w oczach powiedziałam więc: jedź, a ja będę na ciebie czekać.
Moment pożegnania był okropny. Staliśmy przytuleni i zapłakani w drzwiach wejściowych. Zawsze byłam emocjonalną dziewczyną, ale jeszcze nigdy tak zakochaną. Nie tylko ja, wiedziałam, że jemu też jest ciężko. Mimo to szukaliśmy pozytywów tego wyjazdu. On mógł się rozwijać i poznawać nowe technologie, ja mogłam się skupić na swoich studiach i pracy. Wspierała nas rodzina i znajomi. Snuliśmy plany na kolejne spotkania, odliczaliśmy dni, kiedy znów się zobaczymy. Opracowaliśmy do perfekcji randki na Skype. W maju pojechałam odwiedzić go w Austrii, a on przy każdej okazji przyjeżdżał do Polski. I pomimo tęsknoty to wciąż był bardzo udany związek.
Wyjdziesz za mnie?
Dziewięć miesięcy po wyjeździe usłyszałam to magiczne pytanie. Po początkowym szoku i niedowierzaniu, rzuciłam się mu na szyję i oczywiście powiedziałam TAK. Oboje byliśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie i wiedzieliśmy, że nic tej radości nie zmąci. Jednak już dwa dni później Patryk musiał wracać do Austrii, a ja, choć z pięknym pierścionkiem na palcu, zostałam sama w pustym domu. Później pojawiły się te wszystkie pytania. Kiedy ślub, jak to zorganizujemy na odległość? Myślałam sobie, że przecież jeszcze tylko lekko ponad rok i wróci do mnie na stałe. Wtedy będziemy planować. Na razie jest czas, żeby cieszyć się zaręczynami.
Kolejne miesiące mijały, a Patryk coraz rzadziej wspominał o planach powrotu do kraju. Rozmowy o ślubie też zupełnie ucichły. Ja wpadłam w wir pracy, podobnie jak on. Spotkania na Skype stały się krótsze. Powoli widać było, że nasze życia toczą się niezależnie od siebie. Tęskniliśmy za sobą, ale nauczyliśmy się żyć z dala od siebie. W końcu trzeba była ustalić, dokąd ten związek zmierza.
Trudne pytania to jeszcze trudniejsze odpowiedzi. Mimo to musiałam w końcu zapytać czy zostaje w Austrii dłużej, czy wróci do kraju, czy w ogóle chce wracać. Nigdy jednak nie otrzymałam jednoznacznej odpowiedzi. W tamtym momencie nie wyobrażam sobie też, żebym to ja miała przeprowadzić się po studiach do kraju nad Dunajem. W psychologii język to bardzo ważne narzędzie pracy, a ja z niemieckim miałam mało wspólnego. Lubiłam jeździć do Austrii, ale to w Polsce było całe moje życie, to tu miałam budować swoją karierę i to tu miałam rodzinę i przyjaciół. Nie chciałam tego zostawiać. Plus ta feministyczna część mnie, która mówiła – czemu to ty masz rezygnować ze swoich planów, robić coś wbrew sobie ze względu na faceta.
I tak trwaliśmy w zawieszeniu. Nikt z nas nie wiedział co zrobić z tym związkiem dalej, nikt też nie chciał go opuszczać. Chociaż i takie myśli coraz częściej się pojawiały. Zaczął doskwierać też brak bliskości. Przez kamerę telefonu nie można się przytulić, poczuć czyjegoś zapachu i ciepła. Z czasem rozmowy stały się jak puszczane z odtwarzacza:
– Jak Ci minął dzień?
– Dobrze. A tobie?
– Mi też. Muszę kończyć, rano wstaję do pracy.
– Ja też, mam dużo nauki. Kocham Cię. Dobranoc.
– Ja ciebie też kocham. Śpij dobrze, zadzwonię jutro.
Niby jesteś z kimś zaręczony, a jednak jesteś bardziej samotny, niż gdybyś był singlem. Taki nieprzyjemny dysonans poznawczy.
Rozmowa kluczem udanego związku
Nie można było dłużej udawać, że jesteśmy szczęśliwym związkiem i nic się między nami nie zmieniło. W końcu postanowiłam – czas się rozstać. Pojechałam więc do niego, bo nie uważam, że takie sprawy załatwia się przez telefon. Poczekałam na odpowiedni moment i zaczęłam rozmowę. I wtedy pierwszy raz powiedziałam to na głos – chcę się rozstać. Nagle stało się coś dziwnego. Przed dwie sekundy cały nasz związek i wszystkie szczęśliwe momenty przeleciały mi przed oczami. W głowie miałam tylko – co ty robisz kobieto, to miłość twojego życia, zamiast uciekać, spróbuj to naprawić. Tak więc musiałam przejechać tysiąc kilometrów, zobaczyć twarz chłopaka i wypowiedzieć na głos te kilka słów, żeby zorientować się, w którym kierunku zmierzać. Na szczęście Patryk miał bardzo podobne odczucia.
Remedium na wszystko jest szczera rozmowa. A szczera rozmowa w dobrych okolicznościach jest jeszcze lepsza. Zrobiłam więc to, co robiliśmy, kiedy się poznawaliśmy. Nalałam pełną wannę gorącej wody, zapaliłam świeczki, wzięłam butelkę wina, a raczej dwie. Przez trzy godziny siedzieliśmy w tej wannie i po raz pierwszy od dłuższego czasu powiedzieliśmy sobie o wszystkich swoich uczuciach. Polały się łzy, pojawiły się szczere uśmiechy. Dosłownie zmyliśmy z siebie wszystkie negatywne emocje. Wiedzieliśmy, że jedna wspólna kąpiel wszystkiego nie zmieni, ale w końcu gdzieś zaczęliśmy i wiedzieliśmy już co dalej.
Kompromis drogą do małżeństwa
Nasze rozmowy znów stały się żywe, powróciło to niewygodne i jakże oczekiwane uczucie tęsknoty. Przypomnieliśmy sobie, jak zgranym duetem jesteśmy. Wiedzieliśmy, że jesteśmy sobie pisani, a odległość może nas rozdzielić jedynie fizycznie, ale nigdy więcej mentalnie. Wciąż jednak pozostawała jedna bardzo ważna kwestia, jeśli nie najważniejsza. Gdzie będziemy mieszkać?
Przerobiłam wszystkie za i przeciw, ale wciąż nie miałam pewności, czy emigracja to jest moja droga. Został mi ostatni rok studiów. Powoli sama musiałam myśleć o swojej karierze. Znajomi psychologowie często mówili, jak ciężko jest w Polsce zacząć. Ile trzeba włożyć w dalszą edukację, a ile można zarobić. Największym plusem był fakt, że tu będę pracować w swoim ojczystym języku. Z drugiej strony słuchałam opowieści z Austrii od lekarza, który współpracował z psychologami czy od osób, które same korzystały z usług terapeuty. “Tam ten zawód jest szanowany, zobaczysz, że będziesz zadowolona.” I nie powiem, kusiło mnie to.
Pewnego dnia dostałam telefon.
– Kochanie, awansowałem, brać czy nie brać? To twoja decyzja.
– Bierz. Jutro zapisuję się na korepetycje z niemieckiego.
W ten sposób, być może bardziej wyrachowany niż romantyczny, zadecydowałam o swojej emigracji.
– Co ze ślubem? – zapytałam.
– Weźmiemy przed twoją przeprowadzką.
A w ten, jeszcze mniej romantyczny, zaplanowaliśmy wstępną datę naszego ślubu.
A potem żyli długo i szczęśliwie
Nadszedł ten dzień. Dzień nie tylko naszego ślubu, ale dzień, w którym oficjalnie zakończyliśmy związek na odległość. Czy nie myślałam, że to wariactwo brać ślub, w dodatku kościelny, z kimś kogo przez ostatnie kilka lat widywałam raz na kilka miesięcy? Kogo przez moment chciałam zostawić? Oczywiście, że tak. Ale jak pisałam na początku – kto nie ryzykuje, nie pije szampana. A nasza butelka to teraz studnia bez dna.
Czego nauczyliśmy się przez te kilka lat bycia osobno? Tego, że nie ma związków idealnych. Tego, że mamy prawo do negatywnych emocji. Tego, że można się wahać. Tego, że kilometry to tylko liczby. Tego, że przetrwanie kryzysu jest ważniejsze niż życie w sielance. I przede wszystkim tego, że nie ma miłości bez rozmowy.
Po dwóch latach małżeństwa wciąż zakochuję się na wiosnę, w moim mężu.