Weszłam tam około piątej nad ranem. W niewielkiej poczekalni było ich około dziesięciu. Część stała, część nerwowo chodziła z miejsca na miejsce, a część, widać było, bardzo zmęczona siedziała na ziemi pod ścianą.

Za automatycznymi drzwiami siedziała kobieta ochroniarz, która pilnowała, aby nikt niepowołany nie wszedł dalej i jednocześnie starała się uspokajać tych bardziej zdenerwowanych, niecierpliwych i zagubionych – jeden był już tam 24 godziny. Mówiła, że wszystko będzie dobrze, że to zawsze tyle trwa, że na pewno zaraz ktoś wyjdzie i udzieli więcej informacji. Co ciekawe, wcale nie potrzeba było dużo czasu, aby stwierdzić, który z tych mężczyzn jest tu po raz pierwszy, a który ma już pierwszy raz za sobą. Ci drudzy byli bardziej spokojni, może nawet znudzeni tym oczekiwaniem?

Co do kobiet, to żadnych zakazów nie było. Wejść mogła każda i było to nawet pożądane, bo to głównie do niej należało przekazywanie tych najważniejszych informacji. Ja byłam tą kobietą. Chociaż jadąc na miejsce, wcale nie zdawałam sobie sprawy, jaka rola za chwilę mi przypadnie. Początkowo, gdy się dowiedziałam, że mam towarzyszyć mojej szwagierce podczas porodu, byłam przerażona, że nie dam sobie rady, że nie będę wiedziała co robić, kiedy wejdę za te drzwi. Jednak nie było ucieczki. Liczyli na mnie mój mąż i mąż mojej szwagierki, którzy tam ze mną byli.

Wzięłam głęboki wdech i poszłam. Przez pierwsze kilka sekund nawet nie wiedziałam, jak dokładnie nazwać salę, w której się znalazłam. W jednej części było to pogotowie położnicze, w drugiej porodówka, a jeszcze dalej stało kilka łóżek, na których leżały już dumne i wyczerpane mamy, które czekały na przeniesienie do sali poporodowej. To był zupełnie inny widok, niż ten, który zapamiętałam z Polski, kiedy rodziła moja siostra.

Byłam w jednym z publicznych szpitali w Konyi* – położonej w środkowej części Turcji.

Konya jest miastem konserwatywnym, gdzie większa część kobiet chodzi w chustach, gdzie jest dużo kobiet zza wschodniej granicy, które są zakryte od stóp do głów. To dlatego za te „magiczne” drzwi nie ma wstępu żaden mężczyzna. Łóżka oddzielają tylko parawanami, a kobiety, które na co dzień się zakrywają, tam ściągają chusty, by czuć się swobodniej, więc istniałoby ryzyko, że jakiś obcy facet, mógłby je zobaczyć. To z tego powodu tak ważną rolę odgrywają tutaj osoby towarzyszące.

Na porodówkę w takim miejscu zawsze oprócz męża rodzącej jedzie obowiązkowo siostra, szwagierka, mama albo jej teściowa. W innym przypadku rodząca kobieta byłaby zdana tylko na siebie i nie miałaby wsparcia nikogo bliskiego, a biedny mąż odchodziłby od zmysłów, bo pielęgniarki zazwyczaj nie mają czasu co chwilę przekazywać informacji.

Kiedy już byłam w środku, przy łóżku mojej rodzącej szwagierki, czas jakby się zatrzymał. Nawet nie wiem, kiedy mijały te godziny. Co jakiś czas na salę trafiała kolejna kobieta, a jej zapewne nerwowy mąż siedział za automatycznymi drzwiami i czekał na informacje. W tym oczekiwaniu mój telefon nie przestawał wibrować. Co chwilę przychodziły nowe wiadomości: „Jak idzie?, Czy wszystko w porządku?, Potrzebujecie czegoś?, Może przynieść wam wody?, Coś do jedzenia?, Widać już główkę?” i tak bez końca.

Kiedy poród był na ostatniej prostej, a moja szwagierka przeszła do sali obok, aby urodzić swoje drugie dziecko, ja postanowiłam wyjść trochę na zewnątrz i ochłonąć. Ochłonąć po krzykach rodzących z każdej strony, po płaczu tych kobiet, które tam przyjechały, bo zaczęło dziać się coś niedobrego, po łzach radości kobiet, które urodziły chwilę wcześniej i tym całym zamieszaniu, które się rozgrywało pośród tych trzydzieściorga a może i więcej ludzi.

Wyszłam na korytarz, poszłam do poczekalni, w której byli wszyscy ci mężczyźni i wtedy to zobaczyłam.

Zobaczyłam, że spora część z nich płacze lub dopiero co płakać skończyła. To był piękny widok. Tych na co dzień odważnych mężczyzn, walecznych głów rodziny, którzy teraz, w tym ważnym dla nich miejscu byli bardzo wrażliwi i delikatni, ponieważ po raz pierwszy zobaczyli swoje nowo narodzone dziecko. Maleństwa, które rodziły się poprzez cesarskie cięcie przynosiły pielęgniarki, a zaszczyt pokazania dzieci urodzonych siłami natury miały kobiety towarzyszące.

Kiedy moja szwagierka z powrotem trafiła do sali, w której spędziłyśmy ostatnie kilka godzin, tym razem już dzieckiem obok siebie, znowu wzięłam głęboki wdech i weszłam w samo centrum tego zamieszania. Pogratulowałam i czyniłam honory. Czas pokazać dziecko jego świeżo upieczonym tacie i wujkowi, którzy, z już naprawdę wielką niecierpliwością, czekali na mnie pod drzwiami.

To był kolejny piękny moment tego dnia. Chwila, w której dobrze znani mi faceci patrzą na dziecko, patrzą na mnie, przez chwilę nie wiedzą, czy to sen, czy to się dzieje naprawdę, a potem z ich oczu zaczynają płynąć łzy. Dużo łez. I wtedy tacy zapłakani patrzą na mnie jeszcze raz i mówią: „Dziękuję, że tu z nami przyjechałaś”. Stałam i płakałam już razem z nimi. Moja turecka rodzina ma nowego członka.

Wioleta Turgut

5 1 vote
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
4 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Turkusowa
4 lat temu

Jako związana bardzo z opieką okołoporodową czytałam artykuł z wypiekami, bo zawsze lubię wiedzieć, jak to wygląda w innych częściach świata. I oczywiście bez odpowiedzi pozostały moje pytania: czy rodząca mogła chodzić, czy rodziła w pozycji wertykalnej, czy udało jej się uniknąć medykalizacji i czy oczywiście doświadczyła z dzieckiem dwugodzinnego kontaktu skóra do skóry… I chociaż chciałabym, aby na wszystkie pytania odpowiedzą było “tak”, to jednak zdaję sobie sprawę, że pewnie było inaczej.

Igomama
4 lat temu

Wzruszający artykuł. Wyjątkowe chwile. I te męskie łzy… Piękne.

trackback

[…] porodu. Prócz polecenia znanych metod takich jak spacerowanie, chodzenie po schodach czy seks położne ze szpitala dały mi także jakieś magiczne naparki. Usłyszałam, że to mieszkanka korzenna. Faktycznie […]