Wlazłszy między wrony, trzeba krakać jak one. To truizm, nie żadne nowatorskie i rewolucyjne stwierdzenie. Jest do tego stopnia uniwersalne, że pojawia się w wielu językach – np. Finowie też mówią o wronach. W innych językach wygląda cokolwiek inaczej, ale sens pozostaje ten sam. Po czesku, niemiecku, duńsku, rosyjsku i w esperanto są wilki, z którymi trzeba wyć. Bodaj najpopularniejsza wersja (znalazłam po angielsku, francusku, portugalsku, turecku, węgiersku czy hiszpańsku) to ta głosząca, że jeśli pojedziemy do Rzymu, winniśmy postępować jak Rzymianie. Rosjanie mówią też o tym, że idąc w gości, nie przynosi się własnego samowaru, a Hiszpanie o ryczeniu wśród osłów. Najdosadniej wyrazili się Szwedzi i Duńczycy: według nich jeśli nie chcę przestrzegać zwyczajów danego kraju, to powinnam z niego uciec.
Również po chińsku, w języku mojego życia, mamy podobne powiedzenie: 入乡随俗 rù xiāng suí sú – kiedy dokądś pojedziesz, dostosuj się do zwyczajów.
Jest to sugestia głoszona przez Chińczyków dość pospolicie: jeśliś obcy, masz szanować i przyzwyczaić się do lokalnej kultury i obyczajów. Powinieneś z własnej woli, aktywnie wtapiać się w nowe otoczenie. Legenda głosi, że tę postawę pokazał Chińczykom Zhuangzi, starożytny taoistyczny myśliciel. Choć było to prawie dwa tysiące lat temu, przysłowie to współcześnie również obowiązuje. Traktuje się je jak podstawową zasadę, uniwersalną, stosowaną powszechnie przez ludzi obytych w świecie i doświadczonych.
Wiadomo, istnieją mniejsze i większe różnice kulturowe. Nie możemy się zasklepiać w swoich skorupkach, nie powinniśmy się wywyższać ani wyśmiewać innych kultur. Każda kultura jest na swój sposób piękna i wartościowa. Zamiast upierać się przy „najlepszości” własnych zwyczajów, trzeba czuć humanistycznym sercem, patrzeć mądrymi oczyma i odkrywać piękno i dobro innych miejsc, religii czy zwyczajów, a także z szacunkiem odnosić się do lokalnych tabu. Tylko w ten sposób możemy osiągnąć to, że będziemy mile widziani. Będziemy w obcym miejscu, ale dzięki krakaniu jak wrony możemy sprawić, że wszystko będzie grało i buczało, a my będziemy w tym miejscu bezpieczni i szczęśliwi.
Tak, to faktycznie kwintesencja taoizmu.
Jedną z kluczowych wartości jest tu postawa „nie-działania”. Nie polega na leżeniu do góry brzuchem. Chodzi o to żeby postępować zgodnie z naturą rzeczy i stworzeń i przestać próbować spełniać własne zachcianki. Jeśli więc trafimy do miejsca, w którym do dobrego tonu należy jedzenie pałeczkami, jemy pałeczkami. Jeśli trafimy do miejsca, w którym do dobrego tonu należy jedzenie nożem i widelcem, to odstawiamy pałeczki i chwytamy za europejskie sztućce. Idea piękna i taka rozsądna!
No dobrze, a co, jeśli trafiamy do miejsca, w którym do dobrego tonu należy klepanie kelnerów płci obojga po pośladkach po złożeniu zamówienia? Albo jeśli trafiamy na przyjęcie weselne dwunastoletniej dziewczynki? Co jeśli trafiamy do miejsca, w którym żonę można bić, bo jak się baby nie bije, to jej wątroba gnije? Czy aby na pewno powinniśmy dostosować się do lokalnych obyczajów? Czy aby na pewno warto i czy aby na pewno trzeba?
Mieszkam w Chinach od piętnastu lat.
Oczywiście, że skoro mieszkam w Kunmingu, to zachowuję się po kunmińsku: zdarza mi się jeść rosół na śniadanie, uważam, że większość potraw smakuje lepiej z chili, gdy temperatura w domu spada do 15 stopni, to po prostu się cieplej ubieram i tak dalej. Większość tutejszych nawyczków przyjęłam w samoobronie. Skoro nie ma powszechnie dostępnego smacznego pieczywa, to może lepiej zjeść świeżo przygotowane lokalne danie? Skoro i tak dodają do wszystkiego chili, to może lepiej się przyzwyczaić, żeby potem nie wybrzydzać idąc w gości? Cóż z tego, że pół życia mieszkałam w mieszkaniach z centralnym ogrzewaniem – skoro tu jest inaczej, trzeba się dostosować.
A jednak… z czasem zaczęło mnie straszliwie irytować przekonanie tubylców, że skoro tu mieszkam, to powinnam się zmienić.
Narzekasz na to, że nie ma tutaj restauracji z kuchnią Europy Środkowej? Przecież weszłaś między wrony, jedz po tutejszemu. Nie podoba ci się, że podczas koncertu w filharmonii ludzie głośno rozmawiają i skubią słonecznik? Takie tu zwyczaje, dostosuj się albo wyjedź.
Rozumiem doskonale, że turysta czy gość powinien szanować zwyczaje gospodarza i się do nich dostosować. Może mi się coś nie podobać, ale zakładam maskę i uśmiecham się z akceptacją. A kiedy wrócę do siebie, mogę sobie robić wszystko po swojemu. Co jednak, jeśli to właśnie tu jest mój dom? Czy muszę we wszystkim się dostosowywać, czy też mam prawo postępować po swojemu?
Sprawa wydaje się prosta: mogę robić po swojemu, ale jednocześnie nie wolno mi oczekiwać od innych, że będą się dostosowywać do moich reguł. Tak dyktowałaby logika i zwykła uprzejmość. Istnieje jednak również presja społeczna. Czasem mniejsza, w postaci potępiających spojrzeń, czasem większa, wyrażona werbalnie, nierzadko w szalenie przykry sposób. Co ciekawe, presja ta dotyczy obu “moich” miejsc. W Kunmingu dostaję po uszach za moje drobne przyzwyczajenia wyniesione z Europy; w Polsce z kolei obrywam za to, w czym już upodobniłam się do Chińczyków.
Niejednokrotnie wydaje mi się, że najsensowniejszym wyjściem byłaby przeprowadzka na bezludną wyspę.
Bo, moi drodzy, tu nawet mniej chodzi o tożsamość i zdanie innych ludzi. Ja już wiem, kim jestem, a opinie osób trzecich obchodzą mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Chciałabym po prostu z puli wszystkich zwyczajów, obyczajów, tradycji i tak dalej móc bardzo selektywnie powyciągać tylko to, co uważam za naprawdę wartościowe, piękne i warte pokochania, a resztę wyrzucić na śmietnik. I chciałabym bardzo nie wysłuchiwać po raz enty, że powinnam to albo tamto, bo nie pasuję.
Sobie pasuję. I zamiast krakać jak wrony, między którymi jestem, zamierzam śpiewać jak słowik, latać jak orzeł i jak feniks wciąż się odradzać.