Lekarka zaprosiła mnie do gabinetu z promiennym uśmiechem na twarzy.
Szczebiotała bez przerwy, jak mały uradowany wróbelek. “Proszę wejść, rozgościć się, zaraz posłuchamy serduszka. Pewnie już się nie możesz doczekać dzidziusia. Macie już imię? Nie szkodzi. Znajdzie się w odpowiednim czasie. Proszę się wygodnie położyć. Proszę, tu podusia. Wygodnie? Proszę podnieść bluzkę do góry i trochę obniżyć spodnie. Właśnie tak. Nałożę żel, ale ostrzegam, że jest trochę zimny. O tu, proszę patrzeć na ekran. Widzisz? To jest dzidziuś. A teraz znajdziemy serduszko. O tu już jest na…”
Szczebiotanie ustało, uśmiech zniknął z twarzy kobiety.
Pobladła. Nie patrząc mi w oczy wstała i powiedziała: “Zaraz wrócę, muszę poprosić o opinię drugiego, bardziej doświadczonego lekarza.” Ale czemu?” – chciałam zapytać, jednak lekarki już nie było, a mnie został na twarzy dziwny grymas. Wróciły we dwie i nie patrząc na mnie, bez słowa zaczęły oglądać monitor i przyciskać narzędzie do mojego brzucha. Trwało to dobre kilka minut, a ja zaczynałam dostawać duszności. W końcu jedna z nich, niewątpliwie starsza stażem powiedziała mi, że muszą mnie wysłać do innego, specjalistycznego szpitala na badania kardiologiczne, bo one widzą, że jest coś nie tak z serduszkiem dziecka, ale nie potrafią powiedzieć co. Nawet nie były pewne, czy to serduszko. Podejrzewały też zespół Downa. Na wszelki wypadek wyślą mnie na specjalne badanie zwane amniopunkcją, gdzie przy pomocy długiej igły pobiorą wody z mojego brzucha.
Oba badania miałam tego samego dnia, zaledwie dwa dni po mojej rozmowie z lekarkami.
Na początku wezwano mnie, by przedyskutować wyniki amniopunkcji. Nowina była pozytywna, dziecko nie miało zespołu Downa. Wtedy zaprowadzono mnie do gabinetu kardiologicznego. Tu usłyszałam wyrok, który brzmiał: 20% szans na to, że dziecko urodzi się żywe. Nie ma połączenia pomiędzy sercem, a płucami. To cud, że płód jeszcze żyje. Ciąża była bardziej zaawansowana niż 24 tygodnie, do których dopuszczalna jest aborcja w Anglii, ale ponieważ u mnie potwierdzona była wada płodu, ciągle miałam prawo usunąć. Nie zdecydowałam się na to. Uwarunkowania religijno-moralne mnie powstrzymały. Gdybym wtedy wiedziała to, co wiem teraz, nie wahałabym się nawet przez chwilę.
Mój syn urodził się kilka tygodni później.
Ważył około 800 g. Zamknięto go w inkubatorze i podłączono do miliona rurek i kanalików. Nie mogłam go karmić. Dotykać mogłam jedynie przez dwa otwory na ręce. Widziałam jak ponakłuwane, malutkie ciałko cierpi i marnieje z dnia na dzień. A ja z nim. Wylałam morze łez, łyknęłam setki tabletek na sen i płakałam, płakałam, płakałam…
Wiecie, jak to jest patrzeć na cierpienie własnego dziecka?
Wtedy straciłam wiarę. Bo jeśli Bóg pozwala, by takie maleństwo tak cierpiało, takie niewinne i bezbronne, to musi być albo bardzo złym bogiem, albo go po prostu nie ma. Ja uwierzyłam w tę drugą opcję. Miesiąc po urodzeniu mój syn poszedł na stół operacyjny. Lekarze dwoili się i troili, próbując wszczepić mu sztuczną rurkę jako połączenie pomiędzy sercem a płucami. Operacja z chirurgicznego punktu widzenia się udała, ale małe ciałko nie przyjęło implantu. Dziecko miało wylew. Znowu wbijano długie igły w jego ciało, próbując zebrać możliwie jak największą ilość krwi z różnych organów. Był pokłuty, wycieńczony. W końcu lekarze powiedzieli, że nie mogą nic więcej zrobić. Po raz pierwszy dano mi synka na ręce. Przytuliłam kruszynkę i czułam jak jego malutkie serduszko stopniowo, pod moją ręką, przestaje bić.
Zmarł.
Dochodziłam do siebie latami. Przybierałam na twarz maskę, ale pod nią cierpiałam każdego dnia. Byłam jak zombie. Straciłam sens życia. Nic mnie nie cieszyło. Po nocach śniły mi się koszmary i widok puchnącej po śmierci buźki mojego synka, takiej jak wyglądała tuż przed pogrzebem. Podejrzewam, że gdybym wtedy usunęła ciążę, nie obyłoby się bez bólu, ale nigdy nie widziałabym cierpienia mojego nowonarodzonego dziecka, nie widziałabym jego umęczonego ciała, nie słyszałbym ustępującego bicia jego serca. Nie miałabym tych wszystkich obrazów w mojej głowie. Straciłabym ciążę, a nie syna. Każdy odpowiada za swoje własne sumienie. Moje mówi, że skazałam syna na cierpienie. I siebie też.
Ale miałam wybór.
Tak mi przykro!
Płaczę. I przez łzy cieszę się, że straciłam ciążę – a nie dziecko.
Nie wiem co napisać… Popłakałam się w tramwaju, czytając ten tekst.
Bardzo potrzebny tekst!
Łzy cisnął się do oczu, brak mi słów. I wciąż mam nadzieje, ze wybór nie zostanie nam odebrany
Poplakalam sie. Tak bardzo mi przykro ❤