Felietony

Moja babcia, jakieś trzy lata przed śmiercią, uśmiechnęła się z przekąsem i powiedziała do mamy tak:

– Wiesz ty co, ja to się całe życie namęczyłam z tym obieraniem ziemniaków. Gdybym wcześniej wiedziała, że istnieje takie sprytne ustrojstwo jak to tutaj – pomachała mamie obieraczką przed oczami –  to by mi się leko* pracowało – podsumowała.

Tę obieraczkę kupiłam babci w Ikei. We Francji mam podobną. Siedzę właśnie w swojej  – nieswojej, bo wynajmowanej kuchni i rozmyślam. Moja – nie moja francuska kuchnia kilka tygodni temu przeszła remont. Teraz blaty są czarne i świecące, a linoleum imituje hiszpańskie kafelki azulejo. Siedzę pośród nowego porządku na małej drabince, która  służy mi za taboret. Skojarzenie z taboretem nasuwa mi obraz babci. Babcia zawsze miała małe i duże taborety. Siadała na nich, żeby “naskrobać kartofli” albo odsapnąć po obiedzie. Wyobrażam sobie dawne czasy, tamte kobiety i ich kuchnie. Myślę o tym, jak żyły i czy aby nie jesteśmy wszystkie takie same. Że tak samo się krzątamy pośród naszych garnków z buchającą parą i że taki zydelek to by mi się przydał. Nie powiem.

Wczoraj byliśmy w Ikei, pierwszy raz odkąd tutaj mieszkamy. Sklep jest daleko, najbliższy dopiero w Tulonie. Nie obyło się bez sprzeczek. Mamy z mężem inną wrażliwość estetyczną, ładnie rzecz ujmując. Brzydko nie będę ujmować, bo i po co. Tylko ostatnia część hangaru sklepowego przeniosła mnie do Krakowa. Wyglądała identycznie jak w mieście „smogu wawelskiego”. Pozostała część trąciła francuskością. Nie, nie mam na myśli niczego złego. Trącić francuskością znaczy, że coś jest eleganckie i delikatne, jakby z mgły albo pastelowego tiulu i łączy się z fikuśnymi literakami. Restauracja też taka była. Fikuśna. I tylko łosoś smakował tak jak w mieście „smogu”. Nakupiliśmy towaru na zapas, pokłóciliśmy się o lampę (tego wątku nie będę rozwijać, bo musiałabym nieestetycznie …) i teraz te wszystkie nowe rzeczy stoją wokół mnie rozpakowane i nierozpakowane, a ja na drabinie – zydlu siedzę w kuchni i rozmyślam.

Czasem mnie nachodzą wątpliwości.

Bo czy aby warto? Czy te rzeczy i pomysły mają sens? Czy nie za małe są? Te pomysły, i rzeczy, i kogo w ogóle obchodzą? Dajmy na to, mam taką koncepcję, żeby lampkę nocną Liryk, kupioną wczoraj w Ikei, udekorować kolorowymi guzikami. Nie takimi zwykłymi, ale guzikami z guzikowego pudła babci. Bo babcia miała wielką szafę, a w niej pudło z tysiącem kolorowych guzików. Bawić się tymi guzikami było fajniej niż lalką Barbie. Niedawno przywiozłam z Polski figurę Matki Boskiej i postawiłam w sypialni na regale. Nie wiem, co babcia by powiedziała… Na pewno by się cieszyła, że jej Madonna przeprowadziła się do mnie na Lazurowe Wybrzeże. Tak się składa, że kolor sukienki maryjnej i kolor morza jakby pochodziły z tego samego miejsca. Ale co by babcia powiedziała na “Sztukę miłości” Michaliny Wisłockiej, która leży pod stopami Świętej Panienki? “Sztuka miłości” urzekła mnie nie tylko miłością, ale jeszcze jagodowym kolorem okładki, który także pasuje do kolorów figury i morza za oknem. Na książce Wisłockiej leży pierścionek z wizerunkiem hinduskiego mnicha (pamiątka z wyjazdu do Włoch). Z balkonu do Maryi uśmiecha się Budda (3 euro, betonowy, była promocja). Nie wiem, co by babcia na to wszystko powiedziała… Bo, że nie chodzę już do kościoła, wolałabym jej nie mówić i że jest mi z tym leko, tak jak z Buddą, mnichem na pierścionku, Wisłocką i Matką Boską, i wszystkimi tymi dobrymi rzeczami, które tak lubię wokół siebie mieć.

Tylko czy warto? Czasem nachodzą mnie wątpliwości… Czy aby wypada?

Figura. Figurka. Talerzyk. Psińco. Takie nic. Kaprysik. Guzik. Nić. Szlajfka. Pomysł. Doniczki. Puszki. Nowa poduszka. Poszewka z lat 70. srebrzy się nieprzerwanie od prawie pięćdziesięciu lat. Nowy tekst, krótki. Rozdział. Nowa myśl. Przebłysk. Pierścionek. Nowa torebka, ledwie się w niej zmieści portmonetka. Kawa z kawałkiem czekolady. Książka. Okruszek. Bita śmietana. Mała rozpusta. Pocałunek, muśnięcie szorstkiego policzka. Mnich. Cytat. Solniczka, dziurki małe i duże. Kubek w kropki – ile już pomieścił herbat? Kieliszek wina, czerwień dotyka podniebienia. Niebieska Madonna na regale. Białe pociągnięcia pędzla na drewnianych skrzynkach. W skrzynkach lampiony, migoczą. Chwile jak obrazy. Budda. Nastroje zamknięte w częściach.

Czasem mnie nachodzą wątpliwości. I wtedy przypominam sobie obieraczkę babci, bo gdyby ją babcia wcześniej kupiła, to przecież miała by leko. A mnie przydałby się taki zydelek… Mały biały, najlepiej stary.

One to są chyba jednak największe – nachodzi mnie refleksja. Małe rzeczy są największe. Małe plany. Małe filary. Bo przecież nimi podtrzymujemy wielki sens.

Dominika Horodecka

______________________________________________

*Język babciny — leko znaczy lekko, “e” wypowiadane jakby z dodatkiem literki “y” 🙂

5 1 vote
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze