Felietony

Zdarzyło wam się kiedyś płakać nad wałkiem do ciasta? 

“Wyszedł” cały makaron, a w związku z koronawirusem siedzimy w domu jak na emigracji wewnętrznej. Raz w tygodniu zamawiamy produkty spożywcze z dostawą do domu – tzw. paczka od rolnika i mniej więcej dwa-trzy kilo mięsa, a po resztę dyrdamy do sklepu tylko, jeśli już naprawdę musimy (władze doradzają siedzenie w domu zamiast szlajania się półpustymi ulicami). Zjedliśmy już cały zapas makaronu, ale zorientowaliśmy się dopiero o dziesiątej rano, gdy zastanawialiśmy się nad tym, co przygotujemy na lunch. Mieliśmy pyszny, mięsny wywar, w sam raz na jakiś azjatycki rosołek ze świeżymi warzywami. Tylko makaronu brak. Ale – jest dopiero dziesiąta. “Zrobię makaron” – powiedziałam. Mąż zerknął z powątpiewaniem. “A robiłaś już kiedyś?” – spytał. “Nigdy. Zawsze musi być ten pierwszy raz” – odrzekłam i poszłam po stolnicę.

Dwie szklanki mąki. Robię w niej dołek i do dołka pomału wlewam niepełną szklankę wody wymieszaną z łyżeczką sody. Zagarniam nożem wodę, żeby się nie wylała z mącznego krateru. Zagniatam, sprawdzając konsystencję. Skąd wiem, jaka ma być konsystencja? Nie wiem. Ale wiem – dość twarde, ale bardzo elastyczne ciasto. Gdy już jest gładkie, wsadzam je do miseczki, przykrywam wilgotną ściereczką i idę ćwiczyć. Godzinę później, przebrana ze stroju do ćwiczeń w domową piżamę (jest puchata, a dziś bardzo zimno), idę założyć kuchenny fartuch. Przekładam go przez głowę, wiążę z tyłu, a potem oprószam mąką ręce… i wtedy sobie przypominam.

Jasna kuchnia, z piecem kaflowym i meblościanką – szerokim blatem dolnych szafek i górnymi szafkami wiszącymi tak wysoko, żeby się nie uderzyć w głowę. W wąskiej szafce zawsze były schowane słodycze. Nie dosięgałam do nich, więc bladym świtem, gdy wszyscy jeszcze spali, przystawiałam taboret i buszowałam. Kradłam jedną albo dwie czekoladki i wracałam do łóżka. Rano, gdy mama pytała, czy jadłam słodycze, odpowiadałam z niewinną minką, że nie, pojęcia nie mając, że mam całą buzię umorusaną czekoladą. 

Ale wróćmy do kuchni. Szeroki blat miał tylko jedną wadę: ponieważ był to blat złożony z górnych części stojących szafek, choćby nie wiem, jak mocno ściśnięte były szafki, nie był gładki. Trzeba było wybrać jedną część blatu i starać się, żeby ciasto nie zahaczyło o blat drugiej szafki, bo wtedy źle się wałkowało. I tak zawsze między szafki wchodziła mąka i trzeba było tę przestrzeń oczyszczać nożem.

Babcia zawsze wybierała blat pośrodku, najszerszy. Pod wiszącą nad nim szafką była nawet lampka, żeby lepiej było widać, co się dzieje. Babcia zakładała fartuch i oprószała mąką ręce. Mąka, dołek, woda, jajko. Ach! Zapomniałam o jajku. No tak, ale babcia robiła makaron bez sody, jajko spulchniało. Wyrabianie. Zawsze dawała mi trochę ciasta, żebym się pobawiła, zrobiła odcisk zębów. Jak zaczarowana siedziałam obok siwowłosej, ciepłookiej babci, a ona zagniatała ciasto, wałkowała tak cienko, że dało się przez nie patrzeć, a potem wyciągała nóż do makaronu (to znaczy nóż do masła, z zaokrągloną końcówką, ale dla mnie to już zawsze będzie nóż do makaronu) i zaczynała kroić cieniusieńkie paseczki. Część trafiała od razu do rosołu, część babcia rozkładała na ścierkach tak, żeby się nie posklejał i suszyła. 

Biorę wałek w omączone ręce i zaczynam wałkować. Moja czteroletnia córeczka prosi o kawałek ciasta do zabawy i udaje, że ze mną wałkuje i robi makaron. Rozwałkowywane ciasto zwija się na brzegach dokładnie tak samo, jak to robione przez babcię. Nigdy jeszcze nie robiłam makaronu, ale pewnym ruchem podsypuję mąką i wygładzam cienki okrąg z ciasta – gest, nowy i nieznany, ale wspólny wszystkim kobietom. Tak, wiem, że są kucharze-mężczyźni. Ale domowy makaron, nie kupny “domowy” makaron a prawdziwie domowy makaron – to jest dla mnie najbardziej ciepłe i kobiece ze wspomnień. Pamięć ciała sięgająca dużo głębiej, niż kiedykolwiek przypuszczałam.

Wałkuję ciasto na makaron, a łzy moczą stolnicę. To nic. Wystarczy podsypać więcej mąki.

Mamo, dlaczego płaczesz?

Z tęsknoty za babcią. Z tęsknoty za tamtym czasem niewinności i domowego ciepła. Ale też z radości. Babciu, jesteś nieśmiertelna! 

Patrzę na córeczkę. To musi być właśnie teraz. Teraz trzeba upiec domowe ciasto, teraz trzeba zrobić domowy makaron, teraz trzeba czytać bajki na dobranoc, bawić w misiowy teatrzyk i robić lornetkę z tubek po papierze toaletowym. Z mamą, tatą, kuzynką, babcią, wujkiem. Teraz trzeba zbudować wspomnienia, dzięki którym za trzydzieści lat moja córka westchnie z rozrzewnieniem, a łzy kapną na stolnicę.

5 4 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze