Kosztowanie lokalnych specjałów jest nieodłączną częścią emigracji i podróży. Bywa pysznie, bywa i obrzydliwie. Smaki świata cieszą podniebienie, inspirują, a czasem wywołują grymas na twarzy. Zapraszamy na kulinarną wycieczkę, podczas której dowiecie się, jakie dania jedzone w różnych zakątkach świata najbardziej zadziwiły nasze klubowiczki. Zacznijmy od Europy. Brzmi mało ciekawie? Niezbyt egzotycznie? Nic z tych rzeczy, potrawy Starego Kontynentu także potrafią sprawić kubkom smakowym niemałą niespodziankę.
Norwegia
Anna Maślanka, kucharka, która z otwartymi ramionami przyjęła dobrodziejstwa azjatyckiej kuchni, opowiada o swoim kulinarnym szoku, który przeżyła w Norwegii.
Próbowałam wielu potraw w różnych zakątkach świata, jednak to dopiero w Norwegii, gdzie mieszkam doświadczyłam gastronomicznego szoku. I nie, nie chodzi mi o surströmming (fermentowane śledzie) od szwedzkich sąsiadów. Gdy otworzyłam puszkę z surströmming na tarasie dachowym, bo nie chciałabym, by zaśmierdziało mi się mieszkanie, do odoru zleciały się głodne mewy. Ale kanapka z ogórkiem kiszonym, czerwoną cebulą i fermentowaną rybą okazała się smaczna.
Co zatem powaliło mnie na kolana? Był to gammelost (w dosłownym tłumaczeniu: stary ser). Jestem ogromną fanką sera i wina. Całkiem niedawno skusiłam się na nowe doświadczenie, czyli właśnie stary ser, który był częścią mojej kolacji. I oniemiałam. Nie przypominał nawet sera. Miał konsystencję filcowego, góralskiego bambosza, a smak właśnie takowego przechowywanego stanowczo zbyt długo w zatęchłej piwnicy. Nie mogłam tego zdzierżyć, dostałam gęsiej skórki i za nic w świecie nie mogłam pozbyć się wrażenia, że właśnie przeżułam niezmienianą przez miesiąc onucę. Zwykle nie poddaję się szybko i daję drugą szansę nawet temu, czego nie lubię, ale gammelost jest wyjątkiem, który przez długi czas na pewno jej nie dostanie.
Islandia
Islandia swoją kuchnią może przyprawić nas o zawrót głowy – zarówno w sensie pozytywnym, jak i negatywnym. Znajdziemy wiele innych smaków, niektóre potrawy potrafią jednak odstraszyć samym wyglądem. Jedne, jak na przykład plokkfiskur (gotowana ryba zmieszana z ziemniakami i beszamelem), ziemniaki w karmelu czy suszona ryba mogą się wydawać co najmniej dziwne, ale wielu osobom bardzo smakują – opowiada Ewelina Gąciarska.
Islandia przez wiele lat była odcięta od innych krajów i co za tym idzie, wielu produktów. Wyspiarze musieli zacząć przyrządzać dania, do których wykonania wystarczą nieliczne składniki, a jednocześnie takie, które łatwo się nie psują i dostarczają sporo energii. Całą śmietankę takich potraw odnajdziemy na Þorrablót, czyli uczcie z tradycyjnymi islandzkimi potrawami. Oprócz suszonej ryby, galarety z mięsa głowy owcy czy kiełbas (wątrobianej oraz podobnej do naszej kaszanki), znajdziemy ,,kiszonki”. Są to kiszone/sfermentowane baranie jądra, mięso wieloryba czy rekina bądź wątrobiana kiełbasa.
Najbardziej ,,widowiskowe” są jagnięce głowy, przepołowione i pozbawione jedynie mózgu. Konsumowane są wraz z językiem. Smakowo można się zdziwić. Suszona ryba smakuje dosyć… maślanie. To pierwsze co mi przychodzi na myśl, a bardzo lubię ją jeść. Wbrew pozorom nie jest aż tak sucha i jedzona jest niekiedy jak chipsy (weźmiesz kawałek i dalej jakoś leci), z tą różnicą że smaruję się ją masłem.
Mięso z głowy owcy, mimo makabrycznego podania, jest bardzo delikatne. To samo tyczy się galarety sporządzanej z tego mięsa. Nie różni się dużo od znanego nam salcesonu. Kiełbasa robiona z owczej krwi (podobnie do naszej kaszanki) podawana na ciepło jest miękka, zimna robi się twarda. Co ciekawe, bardzo daje się wyczuć posmak jagnięcego mięsa. Kiszonki to już wyższa szkoła jazdy. Intensywny, kwaśny smak sprawia, że nie każdy Islandczyk jest ich fanem.
Z ciekawych dań można wymienić jeszcze sfermentowaną rybę z rodziny płaszczkowatych, ryż na mleku z wątrobianą kiełbasą czy naleśniki z owczej krwi. Wiele osób polega jednak już przy słodyczach i lukrecji występującej we wszystkim: lodach, batonikach, czekoladzie czy cukierkach.
Na hasło kuchnia islandzka każdy niemal przywoła w wyobraźni owcze głowy, zgniłego rekina, czy baranie jądra – dodaje Agnieszka Jastrząbek. Mnie zdziwiły z kolei inne, pozornie małe „dziwactwa”: kanapka jedzona z serem żółtym i… dżemem, masło i ser żółty na chlebku… bananowym, powszechność chleba tostowego i fakt, że chleb z piekarni to luksus, nie codzienność.
Islandzkie słodycze toną w cukrze lub karmelu, często nie wyglądają zachęcająco, a beza przekładana bitą śmietaną będzie jedzona w towarzystwie kleksa z… bitej śmietany. Sama beza rzadko jest owocowa, którą my znamy bardziej pod postacią Pavlovej. Ta islandzka jest zdobiona kremem czekoladowym z pozostałych żółtek oraz batonikami takimi jak Bounty, Mars, Daim, Snickers. Często dla podbicia jej chrupkości do blatów dodaje się… płatki kukurydziane! Określenie cukrowa bomba nie jest przesadą. Sernikom też się dostało – pieczone są bardzo mało znane, a te na zimno też jedzone z bitą śmietaną. Tolerancja laktozy u Islandczyków musi być ogromna!
Wyspy Owcze
Owcze łby to danie spotykane nie tylko na Islandii. O jego farerskiej wersji pisze Kinga Eysturland.
Dzisiaj to niecodzienne danie, po farersku zwane seyðarhøvd, serwuję turystom podczas tradycyjnej kolacji. Łby są łatwe w przygotowaniu (wystarczy gotować je we wrzątku przez ok. dwie godziny), a także szeroko dostępne w supermarketach (cena głowy waha się od 35 do 50 DKK). Serwowane na platerze budzą zazwyczaj skrajne emocje. Turyści nieprzyzwyczajeni do tego rodzaju dań, chętnie sięgają po aparaty, jednak po pstryknięciu fotek, wielu z obawą zabiera się do jedzenia. Zazwyczaj pomagam gościom „rozbroić” głowy – oddzielam skórę od mięsa, skrupulatnie wykrawam policzki i język. Niewielu śmiałków decyduje się na spotkanie pierwszego stopnia z seyðarhøvd, a niektórzy rezygnują już po pierwszym gryzie. Jestem jednak w tym zakresie wyjątkowo wyrozumiała, ponieważ sama dobrze pamiętam swoje początki z tym przedstawicielem kuchni farerskiej.
Pierwszy raz na głowę owcy natknęłam się u moich znajomych z wyspy Eysturoy, których charakteryzowała wyjątkowa gościnność. Do dziś wspominam zapach, jaki uderzył mnie tuż po przekroczeniu progu ich domostwa. Gotowany łeb wydziela odór będący mieszaniną łoju i owczego futra, przy czym otwieranie okien w trakcie gotowania ani okap włączony na maksymalne obroty niewiele pomagają. Jak dowiedziałam się od gospodarzy, seyðarhøvd to rarytas przygotowywany zaledwie dwa lub trzy razy w roku. Tym samym poczułam presję i wiedziałam już, że nie wymigam się od spróbowania tego frykasa. Kiedy na stół wjechały spowite tumanem pary łby, zrobiło mi się słabo. Przepołowione głowy odseparowane od korpusu, wyglądały, jakby spokojnie spały. Mózgi były wypatroszone, a ścięte w białe kulki gałki oczne bezwolnie pływały w bulionie. Do dziś wspominam jak trudno było mi przełamać psychiczny opór przed spróbowaniem języka, chociaż krowie ozorki jem bez większych problemów. Ostatecznie głowy okazały się w smaku tożsame z baraniną, a język zafascynował mnie swoją teksturą i mięsistością. Dlatego przy zetknięciu z owczymi łbami zachęcam was do walki z wewnętrznym obrzydzeniem, jako że nie taki baran straszny jak go malują.
Szkocja
W kontekście szkockiego jedzenia po pierwsze trzeba poznać słowo scran (’skran’), które w lokalnym slangu oznacza żarełko – takie dobre, idealne żeby się napchać i mieć błogie uczucie pełności w brzuchu – mówi Agnieszka Ramian.
Zacznijmy od haggisa – mnie on osobiście nie szokuje, ale często jestem pytana o to, czy jadłam i czy lubię. Haggis to podroby owcze: wątroby, serca i płuca zmielone i wymieszane z cebulą, mąką owsianą, tłuszczem i przyprawami. Ten specjał szkockiej kuchni narodowej tradycyjnie jest zaszywany i duszony w owczym żołądku. Dla mnie to nie brzmi strasznie, bo ja ogólnie lubię i jadam podroby i dla mnie wyglądem i smakiem haggis ląduje bardzo niedaleko od znanych nam polskich kiszek i kaszanek. Być może za sceptycyzm w stosunku do tego pysznego dania jest częściowo odpowiedzialny fakt, że w niektórych miejscach na świecie import haggisa jest zakazany, bo zgodnie ze standardami tego kraju płuca owcze nie są uważane za zdatne do konsumpcji. Ale jeśli ktoś będzie miał okazję spróbować tradycyjnego haggisa w Szkocji, to ja stanowczo zachęcam, bo nie taki diabeł straszny, jak go malują. A od siebie dodam: mniam!
Znacznie większym szokiem kulturowym było dla mnie zapoznanie się z konceptem chip butty. Jeden człon nazwy pochodzi od frytek, drugi od chleba lub bułki posmarowanych masłem. Wersje tej nazwy oraz elementy składowe różnią się w zależności od tego, gdzie w Wielkiej Brytanii się znajdujemy. Autochtoni się o to żywo kłócą (to taki odpowiednik naszego chodzenia na pole lub na dwór) w każdym razie w moim regionie jest to chip butty: posmarowana masłem bułka (taka byle jaka, swoją drogą) z wetkniętymi do środka grubymi frytami smażonymi na głębokim oleju. To, co najbardziej nie mieści mi się w głowie, to fakt, że takie delicje często wcina się na śniadanie! W ogóle, według mnie, w Szkocji panuje kultura wsadzania dziwnych rzeczy do bułek śniadaniowych lub tych na lunch, oprócz frytek znajdziemy w nich: tattie scones (placuszki ziemniaczane, ale takie podobne do naleśników), hash browns (placuszki ziemniaczane), fasolkę w sosie pomidorowym, chipsy… Hitem było jak raz na stołówce podpatrzyłam, że dziewczyna wsadza do swojej bułki chipsy i M&M’S i choć myślę, że to była odosobniona gastro-dewiacja, to po prostu pokazuje, jak tu się jada pieczywo.
Na koniec chciałabym wam jeszcze opowiedzieć o stovies. Wiecie jak zostało mi zareklamowane to tajemnicze danie? To najlepsza rzecz na świecie, najem się, palce lizać – totalny SCRAN! Wokół tego dania zbudowano mi taką aurę niezwykłości, że mnie zwali z nóg! Spieszę z wyjaśnieniem. Składniki: ziemniaki, cebula i jakieś mięsko (bez zaskoczeń, prawda?). Konsystencja: mokra paciaja. Pierwsze wrażenie po ocenie wizualnej: pies zwrócił swoją kolację. Jeśli mam być absolutnie szczera, to danie mi nie zaimponowało, nie przypuszczałam, że gniecione ziemniaki wymieszane z sosikiem i mięsem potrzebują swojej osobnej nazwy. Ale potwierdzam – to takie miłe, domowe jedzonko, dokładnie takie, jakiego się spodziewam po szkockiej kuchni.
Opowieść Agnieszki o szkockich specjałach uzupełnia Mariola Er
Szkoci uwielbiają jeść i często usłyszysz od nich, że to co zjedli is beautiful (jest piękne)! A najlepiej, żeby ociekało tłuszczem, mniam. Dajmy tutaj pizzę. Prawie każdy lubi ten włoski placek posmarowany sosem pomidorowym, chrupki z ciągnącym się serem, prawda? A co powiecie na wersję deep fried (smażoną na głębokim oleju)? Tak! W Szkocji można zjeść smażoną pizzę! Zamiast do piekarnika czy pieca wkładamy ją do głębokiego oleju i voilà! 3000 kalorii i zawał serca na miejscu. A na deser baton Mars, ale nie, nie taki zwykły czekoladowy baton. W Szkocji się go je troszkę inaczej. Również smażonego na głębokim oleju! Właśnie tak! Obtaczamy Marsa w specjalnej panierce i wrzucamy do oleju (dodam, że tego samego, w którym smaży się ryby, pizzę i inne smakołyki). Smacznego!
Frytki, fryteczki, frytunie! Kto ich nie lubi? W Polsce zjemy je z solą i ewentualnie z ketchupem, a w Szkocji? Wybór jest ogromny! Gdy kupiłam swoją pierwszą w Szkocji rybę z frytkami zadano mi pytanie, czy chcę sól i winegret na frytki. Zdążyłam krzyknąć, że nie, zanim moje danie zostało obficie polane octem. Uważajcie na to, od razu zaznaczajcie, że tylko z solą i dodałabym jeszcze z małą ilością, bo tutaj jej nie żałują! Mamy również frytki z serem albo zapiekanym, albo rzuconym, świeżym, jeśli nie ma gdzie zapiec. Frytki z curry. Frytki z pizzą. Frytki ze sławnym mac&cheese. Frytki z gravy, czyli sosem mięsnym. Kanapki z frytkami. Nie ma tutaj ograniczeń, wyobraźnia działa na całego. A dodam jeszcze, że szkockie frytki trochę się różnią od tych polskich. Są o wiele grubsze i zazwyczaj nie są dobrze wypieczone, a bardziej ugotowane. No to smacznego!
Belgia
Belgia to nie jest bardzo odległy kulturowo kraj – mówi Anna Tylman, a jednak parę razy byłam zaskoczona kulinarnie. Największym szokiem dla mnie były nietypowe połączenia dań słodko-kwaśnych. Na przykład pieczony kurczak podany z musem czy też przecierem jabłkowym. A także ślimaki, żabie udka czy kasztany – musiałam sobie przestawić w głowie, że to jest jadalne! Dziś (niemalże dwadzieścia dwa lata później) nie tylko lubię te dania, a wręcz zostały moimi ulubionymi! Wyjątkiem pozostały kasztany, nadal nie mogę się przekonać.
Szwajcaria
Joanna Lampka określa siebie jako osobę wszystko jedzącą i wyjątkowo otwartą na nowe smaki. Co takiego skonsternowało ją w kraju sera i czekolady?
Trzeba o wiele więcej niż ser o zapachu skarpety wujka Józka, żeby mnie zdziwić lub zniechęcić. Węże, żaby, robale – skoro coś wygląda i pachnie tak paskudnie, że na pierwszy rzut oka odstrasza, to jakie musi być pyszne, skoro tubylcy to jedzą. Dlatego przyznaję, że nie opowiem wam o nieopanowanych napadach mdłości i szoku, który mnie wyrwał z butów na widok jakiś szwajcarskich dań. Raczej o takim: eeeeeeeekstra, jemy!
Dziwna wedle naszych norm szwajcarska potrawa, o której chcę opowiedzieć to Älplermagronen. Co w niej dziwnego? Żaden składnik z osobna, raczej ich zestawienie. Bo Älplermagronen przypomina niefortunne danie, które przygotowała Rachel z „Przyjaciół” – połączenie sufletu i deseru. Skomentuję je więc tak, jak zrobił to Joey.
– Makaron? Eeeekstra! Ziemniaki? Eeeekstra! Cebula? Eeeekstra! Ser? Eeeekstra! Śmietana? Eeeekstra! Mus jabłkowy? Eeeekstra! Älplermagronen? Eeeeeeeeekstra!
Przysięgam, że to wszystko naprawdę dobrze razem smakuje. Więc następnym razem, gdy zahaczycie o szwajcarskie Alpy, pamiętajcie o Älplermagronen!
Po przeczytaniu o tych daniach cieknie wam ślinka, czy też kręcicie z niedowierzaniem głową i chętniej zdecydowalibyście się na schabowego? W drugiej części klubowej kulinarnej wycieczki udamy się na wschód i zatrzymamy się na granicy Europy i Azji.
AUTORKI:
Redakcja tekstu – Anna Maślanka
Norwegia – Anna Maślanka
Islandia – Ewelina Gąciarska, Agnieszka Jastrząbek
Wyspy Owcze – Kinga Eysturland
Szkocja – Agnieszka Ramian, Mariola Er
Belgia – Anna Tylman
Szwajcaria – Joanna Lampka