Kiedy w 2015 roku wyjechałam do Szwajcarii, nie zastanawiałam się nad tym, jak będzie wyglądała tam moja ścieżka zawodowa. Na studiach w Polsce pracowałam dorywczo, a tuż przed wyprowadzką miałam stałą pracę w szkole językowej. Do Zurychu przyjechałam w ramach programu au pair, z dwoma dyplomami licencjackimi w kieszeni. Na przestrzeni kolejnych lat w Szwajcarii pracowałam jako niania, animatorka dziecięca, hostessa i pracownica kawiarni. Jednak na dłuższą metę żadna z tych prac mnie nie satysfakcjonowała. Tęskniłam za kształceniem się, poznawaniem i odkrywaniem. Wiedziałam, że nie mogę sobie pozwolić na żadne studia ani na większość szkół, w których opłaty przerastały moje skromne możliwości finansowe. Szukałam kursu, który byłby dla mnie realny do spłacenia i jednocześnie dawał szansę na zdobycie pracy w nowym zawodzie.
I w końcu dotarło do mnie, że chyba znalazłam.
Najrozsądniejszą drogą do zdobycia zatrudnienia w szwajcarskiej księgarni jest odbycie kilkuletniej Lehre. Szkoły zawodowej, która kończy się uzyskaniem dyplomu w tej branży. W moim przypadku nie wchodziło to jednak w grę. Lehre jest ofertą skierowaną głównie do bardzo młodych osób. Wypłata za praktyki w ramach takiego wykształcenia starczałaby mi w najlepszym wypadku na czynsz, o ile w ogóle na cokolwiek. Inną możliwością były oczywiście znajomości, bo chociaż szwajcarski rynek pracy jest w stanie permanentnego romansu z certyfikatami i dyplomami wszelkiej rangi, to jednak dzięki odpowiednim ludziom można było ominąć ten punkt. Jednak i tutaj nie znałam nikogo, kto mógłby mi pomóc.
Po dogłębnych analizach wyników, które podsuwało mi Google, trafiłam na kurs będący w ofercie Szwajcarskiego Związku Księgarzy i Wydawnictw (Schweizer Buchhändler- und Verleger-Verband, w skrócie SBVV). Był to kurs organizowany corocznie dla osób w wieku powyżej dwudziestego piątego roku życia. Osób które marzyły o pracy w księgarni bądź o otworzeniu własnej, ale nie posiadały wyżej wspomnianej księgarskiej Lehre.
Certyfikat ukończenia kursu
miał być stawiany u większości potencjalnych pracodawców na równi z dyplomem ukończenia szkoły zawodowej. Kurs miał trwać od października do maja a lekcje miały odbywać się ciągiem raz w miesiącu przez dzień lub dwa. Warunkiem uzyskania certyfikatu była minimalna obecność na kursie wynosząca osiemdziesiąt procent w stosunku do całości oraz napisanie pracy końcowej na dowolny temat związany z branżą. Opłata za kurs wynosiła 3700 franków (około szesnaście tysięcy złotych).
Taka forma kursu umożliwiała mi pozostanie przy pracy na pełen etat (wówczas była to praca w gastronomii). To z kolei pozwalało mi na opłacenie go w ratach. Ten scenariusz wydawał się być realny i tak też się stało. W październiku 2019 roku przekroczyłam próg sali lekcyjnej. Stanęłam twarzą w twarz z grupą osób, które tak jak ja szykowały się na podbój szwajcarskich księgarni.
Kurs przekwalifikujący był prowadzony przez wykładowców związanych z branżą.
Składał się z kilku części, w których szwajcarski rynek księgarski – z naciskiem na Szwajcarię niemieckojęzyczną – był rozkładany na czynniki pierwsze. Zdecydowaną część stanowiły zajęcia teoretyczne. Uczono nas jak powstaje książka krok po kroku i co składa się na jej cenę w sklepie. Wykładano o teorii marketingu i sprzedaży, o tym jak obsługiwać klientów, jak prowadzić własną księgarnię, jak dobierać odpowiedni asortyment i jak zwracać niesprzedane pozycje. Nie zabrakło również zajęć o historii literatury i współczesnej literaturze niemieckojęzycznej oraz o historii księgarstwa. Były też zadania praktyczne: recenzowanie książek, pisanie tekstów reklamowych, układanie tzw. „stołów tematycznych” i organizowanie wydarzeń.
W programie była również wizyta u jednego ze szwajcarskich wydawnictw
(tu byliśmy podzieleni na grupy, ja udałam się ze swoją do zuryskiego wydawnictwa Unionsverlag i wizytę tę bardzo miło wspominam, ponieważ wyszłam z niej obładowana książkami), dzień spędzony w Buchzentrum (instytucja będąca pośrednikiem między wydawcami a księgarniami) oraz dwa spotkania autorskie ze szwajcarskimi pisarzami: Usamą al Shamanim i Karlem Rühmannem.
Nasza grupa liczyła kilkanaście osób w bardzo szerokim przedziale wiekowym. Zajęcia odbywały się w Zurychu a z czasem już tylko przez Internet, ponieważ szkolenie zbiegło się z początkiem pandemii w 2020 roku. Uczestnicy pochodzili z różnych kantonów niemieckojęzycznej Szwajcarii. Niektórzy pracowali już w księgarniach a kurs opłacał im ówczesny pracodawca. Ponad połowa, do której również i ja się zaliczałam, wciąż żyła marzeniami.
Atmosfera w grupie była pierwszorzędna.
Czas spędzony na kursie wypełniały niezliczone dyskusje o tym, kto gdzie był, co przeczytał i co poleca. Swobodna wymiana zdań i doświadczeń między uczestnikami, jak i prelegentami, a przede wszystkim mnóstwo nowych propozycji książkowych do przeczytania utwierdzało mnie w przekonaniu, że szkolenie to było dokładnie tym, czego w tamtym czasie potrzebowałam.
Od tamtej pory minęły dwa lata.
Dziś nie pracuję w księgarni i wciąż nigdy w niej nie pracowałam. Moje zawodowe losy znów potoczyły się inaczej, niż bym chciała. Aby opowiedzieć o tym, co się dalej wydarzyło, musiałabym napisać kolejny tekst. Jednak nadal oprócz polskiej literatury sięgam po niemieckojęzyczną i nadal zbieram książki obrazkowe dla dzieci, od których pękają mi regały. Nadal oprócz wydarzeń w Polsce, śledzę wydarzenia na szwajcarskiej scenie literackiej. Marzę o wyjeździe na Targi Książki we Frankfurcie, w Lipsku i w Bolonii. Nadal też mam w teczce z dyplomami certyfikat ukończenia kursu. I nadal powtarzam sobie, że wszystko w swoim czasie.
Karolina trzymam kciuki za plany i za to żeby wszystko przyszło w swoim czasie.
Dziękuję, Gosia! Tak też się dzieje 🙂 Tobie też wszystkiego naj!
[…] zapach książek, ciszę i to, jak spacerowałam przed tymi kilkoma półkami, oglądając książki. I wreszcie miałam dostęp do najbardziej obleganych pozycji: Czarnoksiężnika z Oz czy […]