Felietony

Na początku było ciało. Delikatne, wrażliwe, podatne na zimno, ból, oparzenia. Później pojawiło się okrycie. Zwykłe, funkcjonalne, chroniące ludzką skórę przed zadrapaniami i otarciami. Grzejące zimą i blokujące bezlitosne promienie słoneczne.

Pozbawione artyzmu, nie konkurujące z malowidłami ściennymi o tytuł pierwszego dzieła sztuki w historii ludzkości. Odarte z indywidualizmu, ale też wolne od ciężaru pożądania i aspiracji. Potem pojawiła się moda. Koncept wykraczający poza samo okrycie pełniące funkcję ochronną. Już nie tylko funkcjonalność, różnice plemienne czy dostęp do zasobów zaczęły determinować to, co okrywało ludzkie ciało. Naturalnie odzież stała się jednym z czynników pozwalających na wstępną ocenę drugiego człowieka, jego pochodzenia i przynależności. Szybkie upewnienie się, czy mamy do czynienia z kimś z własnego kręgu czy z obcym.

Teoretycznie moda jest idealnym narzędziem do autoekspresji.

Jako najbardziej interaktywna forma sztuki nie istnieje w próżni. Wynika z uwarunkowań zewnętrznych i stanowczo domaga się odbiorcy. Jest jak symultaniczna komunikacja z całym otoczeniem. Sposób, w jaki odczuwamy i interpretujemy sztukę, obnaża pewne nasze cechy. Powiedz mi, co widzisz w “Psie” Goi, powiem ci, kim jesteś. Pokaż, z czym zestawisz vintage Valentino, a będę wiedziała, czy chcę napić się z tobą kawy. Ubiór to cudowny sposób na przedstawienie się światu, wysłanie mu wiadomości. W czasach wszechobecnych filtrów i catfishingu trudno się jednak spodziewać, że wysyłana wiadomość będzie szczera i prawdziwa. Moda pozwala nam wyrazić siebie, ale zniekształcona przez głód akceptacji stała się krzywym zwierciadłem ambicji, pożądania, aspiracji i kompleksów.  

Przez kilka dni stycznia cały świat skupił się na kontrowersyjnym utworze Shakiry, która rozliczając się ze swoim byłym partnerem, porównała się do roleksa, sugerując jednocześnie jego wyższość nad zegarkami Casio. Błyskawiczna odpowiedź firmy nazywająca piosenkarkę “smutnym roleksem” rozgrzała media do czerwoności, chociaż z punktu widzenia zasad marketingu nie była idealna. Wystarczyło przecież przytoczyć anegdotę dotyczącą historii powstania kultowego G-Shock’a. Główny inżynier Casio, Kikuo Ibe wpadł na pomysł stworzenia “najbardziej wytrzymałego zegarka na świecie” po tym, jak przypadkowo upuścił cenny, pamiątkowy zegarek, rozbijając go na kawałki.

Można więc argumentować, że najsłynniejszy zegarek Casio powstał, ponieważ cenny zegarek, taki jak rolex, nie był wystarczająco dobry. Mimo to porównanie użyte przez kolumbijską piosenkarkę jest częściowo trafne – podczas gdy zegarki Casio są tanie i powszechnie dostępne, roleksy uchodzą za towar luksusowy. Nie tylko ze względu na cenę – ta rynkowa pozostaje niższa niż kultowych modeli Omegi czy Cartiera, jednak histeryczny popyt na roleksy sprawia, że kupienie ich w sklepie po cenie rynkowej jest prawie niemożliwe. Ich wartość jest sztucznie zawyżana a autoryzowani sprzedawcy sprzedają zegarki za wielokrotność ich ceny jako produkty z drugiej ręki. Mimo tego chętnych nie brakuje.

Brzmi znajomo?

Podobny mechanizm można zaobserwować w przypadku kultowych torebek Hermèsa. Za graniczące z obsesją powodzenie modeli Birkin i Kelly nie odpowiada wcale ich mistrzowskie wykonanie czy nawet bujna historia. To ich ekskluzywność sprawia, że ludzie gotowi są błagać na kolanach o przywilej wydania minimum dziesięciu tysięcy dolarów lub zapłacić wielokrotność tej sumy na rynku wtórnym. Ani rolex, ani birkin nie stanowią narzędzia artystycznego wyrazu, podkreślają jedynie przynależność do relatywnie wąskiej grupy wybranych. O osobowości właściciela mówią niewiele, w przeciwieństwie do samej chęci ich posiadania. Ta świadczy przynajmniej o pewnego rodzaju aspiracjach społecznych. 

Obecnie być może bardziej niż kiedykolwiek w historii mody można zaobserwować presję podkreślania statusu materialnego za pomocą ubioru. Presję jak najbardziej rzeczywistą, widoczną w krzywych spojrzeniach ekspedientek w quasi luksusowych sklepach czy ignorujących gorzej ubranych, niedoszłych gości kelnerach w modnych restauracjach. Daje się przy tym zaobserwować pewien rozdźwięk między społeczeństwami – te bogatsze i bardziej oswojone z dobrobytem wydają się mniej skupione na podkreślaniu swojego statusu. W Nowym Jorku, w którym 1 na 21 mieszkańców jest milionerem i gdzie mieszka 105 miliarderów, można wejść praktycznie wszędzie bez względu na to, w co się jest ubranym. Być może dlatego miasto bardziej sprzyja ekspresji a większe wrażenie zrobi w nim wysmakowana stylizacja czy ekstrawagancki płaszcz mało znanej polskiej projektantki niż nachalnie wyeksponowane logo. 

Jednym z najbardziej szablonowych przykładów ludzkich tendencji do narzucania segregacji ubraniowej jest japońskie społeczeństwo.

Kiedyś tłumaczono fenomen modowy słynnego tokijskiego Harajuku jako dokładnie rozplanowaną w czasie rebelię młodych, którzy w okresie zmiany mundurku szkolnego na równie ujednolicony strój pracującego-dorosłego mieli się starać wyrazić swoją indywidualność w krzykliwych, kolorowych i ekstrawaganckich strojach. Paradoksalnie bardzo do siebie podobnych. Tym samym, pod złudnym pozorem wolności, japońska młodzież dobrowolnie przywdziewała społecznie zaakceptowane mundurki buntowników. Dokładnie tak samo jak kilkanaście lat temu czynili to ich rówieśnicy z Polski, którzy szukając akceptacji grupy, ubierali się w określonej konwencji: “metali”, “skejtów”, “punków”. Buntując się przeciwko ogółowi, karnie przyjmowali zasady mniejszej grupy ze strachu przed wykluczeniem, nie pozostawiając sobie szansy na pełną ekspresję własnej tożsamości.

Kopiowanie innych zdaje się być opcją bezpieczną, pozbawioną ryzyka, nieobarczoną niepewnością rezultatu. Jest jak publikowanie w internecie wyreżyserowanego, przefiltrowanego zdjęcia zamiast spontanicznego, nie do końca dobrze wykadrowanego obrazu przedstawiającego lekko pomarszczoną twarz bez makijażu. To ostatnie może się spodobać, ale może też spotkać się z bezlitosną krytyką. O ileż łatwiej jest podążać za trendami niż je wyznaczać, narażając się na dezaprobatę. Pokazywanie prawdziwego siebie pozostawia nas obnażonymi, podatnymi na zranienie. Tymczasem, odwzorowując w ubiorze styl tak zwanego trendsettera, decydujemy się na bezpieczeństwo, na wybór poparty swoistym autorytetem.

Być może dlatego tak chętnie naśladujemy innych.

Niekoniecznie jest to coś złego, bo chociaż styl powinien wynikać ze świadomej decyzji, a nie być podyktowany brakiem umiejętności czy też bezrefleksyjnym kopiowaniem innych, już sam wybór tego, co kopiujemy, może wiele o nas powiedzieć. Podobnie jak motywacja stojąca za tym procesem. Szczere “podoba mi się, jak to wygląda” świadczy o zmyśle estetycznym. Sytuacja komplikuje się, kiedy bezkrytycznie sięga się po coś tylko dlatego, że to samo miał na sobie ktoś inny. Pragnienie upodobnienia się do drugiej osoby to nic innego jak świadectwo podświadomych niepewności i aspiracji. Są one częścią każdego z nas, ale stanowią zaledwie ułamek tego, kim jesteśmy. Ograniczanie przekazu, który mamy możliwość zakodować w ubiorze do tych dwóch składowych, jest jak przeglądanie się w krzywym lustrze w nie do końca wesołym miasteczku. 

Siedziałyśmy niedawno z mamą w kawiarni, leniwie przyglądając się mijającym nas ludziom i ciesząc się wyrwanymi z przepełnionego kalendarza miniwakacjami. W pewnej chwili, zaczepiwszy wzrok na przechodzących właśnie ludziach, mama westchnęła z autentyczną irytacją: 

– Kiedyś ludzie robili wszystko, żeby się wyróżnić, żeby nie być ubranym w to, co wszyscy inni. Teraz dążą do tego, żeby wyglądać jak klony… 

Natychmiast przypomniałam sobie historię o skórzanych kozakach, które dziadek przywoził z Brazylii, o pierwszych dżinsach ze stretchem, o zdobywanych cudem materiałach, sukienkach szytych tak, że lepiej było nie patrzeć na lewą stronę… Przed oczami stanęła mi zachwycająca suknia mamy z balu maturalnego i czarna matowa wanna, którą mieliśmy w latach dziewięćdziesiątych w pierwszym własnym mieszkaniu i którą moje koleżanki z podstawówki wspominają do dziś. Później zobaczyłam niekończące się apartamenty urządzone, jakby ktoś skopiował i wkleił strony z magazynów wnętrzarskich lub z tablicy inspiracji na Pintereście.

Wtórną i bezpieczną biżuterię z witryn wiodących marek jubilerskich i ubranych niemal identycznie przechodniów. Gdzie podziała się potrzeba wyrażania indywidualizmu? Czy świat mody pogrążył się w postmodernistycznym, przepełnionym marazmem kryzysie? Przecież powinno być dokładnie odwrotnie. Moda od lat skutecznie zaciera granice, odważnie miesza inspiracje, łamie stereotypy, wprost sprzeciwia się narzucanym społecznie oczekiwaniom. Daje nieskończoność możliwości, z których można czerpać garściami. To jej użytkownicy sami narzucają sobie ograniczenia, na siłę szukając utartych ścieżek na terenie, który powinien pozostać nieujarzmiony i wolny od zasad. 

Zapewne należałoby się zastanowić, co, poza atawistyczną potrzebą przynależności do grupy i związanego z nią lęku przed wykluczeniem, sprawia, że tak niechętnie korzystamy z ofiarowanej nam wolności ekspresji. Może to nieustający strumień wizualnego przekazu towarzyszący nam na każdym kroku, który choć pozornie modę promuje, w rzeczywistości podcina jej skrzydła, narzucając konkretny odbiór. Może boimy się, że nasza interpretacja będzie gorsza od tej pokazywanej masowo, a my sami, prawdziwi, bez filtrów, nie wytrzymamy porównania z innymi. Nie będziemy wystarczający dla innych a co ważniejsze, dla siebie samych. 

Maja Klemp

3 4 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Emilia
Emilia
10 miesięcy temu

Maja, Mistrzyni. Uwielbiam rozmyślenia spod Twojego pióra! ❤️