Felietony

Kryzys kobiecości: zbyt wiele ciała do kochania.

Kobiecość niejedno ma imię, a kryzysy z nią związane niejeden powód.

Nierówną walkę z kilogramami miałam zapisaną w genach, gwiazdach i karcie zdrowia. Byłam otyła, odkąd pamiętałam, a pamiętałam, odkąd zaczęło to mieć znaczenie.

Dzieci nie były okrutne od samego początku. Czy można je winić za to, że w pewnym momencie zaczęły oceniać to, co widzą?

Czerwoną z wysiłku twarz, gdy próbuję im dotrzymać kroku. Niezdarność i ociężałość ruchów wywołaną dźwiganiem nieadekwatnego balastu. Widok, który im się ukazywał, gdy podwinęła mi się koszulka, odsłaniając moje nieapetyczne blade nadmiary.

Jeszcze nie rozumiałam tego w pełni, ale z każdym kolejnym z pozoru niewinnym komentarzem, jeszcze bez złośliwej intencji, pod moją skórę wpełzało więcej i więcej niepewności siebie i wstydu. Ani się obejrzałam, a drobne przytyki ewoluowały w pełnowymiarowe naśmiewanie się ze mnie. Grawitacja nie była dla mnie łaskawa, moi rówieśnicy również.

W kluczowy  wiek łaknięcia akceptacji (dla mnie 12+) weszłam z poważnym deficytem poczucia własnej wartości. Starałam się być mądrą, miłą, oczytaną, wzorową niesprawiającą problemów uczennicą, ale czułam, że to za mało. To nie był wystarczający powód, abym w lustrze widziała kogoś dość dobrego.

Chciałam się podobać – oczywiście na własnych warunkach. Rozpaczliwie chciałam mieć szczupłe nogi (marzyłam o kościstych kolanach, takich mocno zarysowanych), talię, smukłą twarz zamiast nalanych policzków. Dziewczęce ciało bardzo zmienia się w tym czasie – mi ciężko było to docenić lub zauważyć różnicę. Wiecie, otyłym dziewczynkom cycki rosną znacznie szybciej, tylko z niewłaściwych powodów. Były paskudne, jak cała reszta, po prostu kolejna fałda. 

Przewińmy szybko rolkę tej taśmy na podglądzie. Odchudzano mnie pod okiem lekarza, czułam smak goryczy i upokorzenie, cierpiałam psychicznie, chudłam, otarłam się o zaburzenia odżywiania, podjęłam kilka słabych decyzji, zapomniałam, po co to robię, byłam chuda i nieszczęśliwa… a potem nastała reszta życia.

W wieku około dwudziestu lat osiągnęłam stan względnego zadowolenia ze swojego wyglądu. Byłam gotowa na zdobywanie świata. Emigracja i cała gama doświadczeń czekały na mnie, aby przetestować moją stabilność, zarówno wagową jak i mentalną.

Piętno pozostaje, nawyk wartościowania siebie przez pryzmat kilogramów. Jak to najlepiej wyjaśnić? Można wyrosnąć z otyłości, zmienić się, ale bez prawdziwej pracy – tej, która odbywa się nie tylko nad ciałem, ale również nad duchem, w głowie pozostaje się tym otyłym dzieckiem, więźniem wyimaginowanej celi: komórki tłuszczowej.

Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy dotarło do mnie, że jednak nie mam nad tym kontroli. To TO uczucie kontrolowało mnie – natrętny głosik w głowie przekonywał mnie, że o ile tylko nie przytyję, wszystko się jakoś ułoży, a jeszcze lepiej żebym schudła nieco więcej. Łatwo popaść w skrajności, bo skoro jest dobrze, to mogłoby być jeszcze lepiej. 

Znajdowałam pocieszenie w dziwnych rzeczach – stało się coś niedobrego, ale… schudłam ze stresu. To w sumie jest pozytyw, balans, wychodząc na minus, paradoksalnie wyszedł na plus.

Zawiedzione nadzieje i złamane serce – ale przy okazji schudłam, jeszcze zabłysnę, bo z tym smutkiem mi do twarzy, wyszczupla! Nie manifestowałam jawnych zaburzeń odżywiania, przynajmniej nie w formie fizycznej, ale ujmijmy to w ten sposób – nie kochałam siebie, a problem nie zniknął. Byłam młodą dziewczyną za granicą, w obcym mieście, która miała coś sobie do udowodnienia i teorię do przetestowania.

Mówią, że kiedy nie kochamy siebie, druga osoba nie może prawdziwie nas pokochać.

Tak wiele zależało od obalenia tej teorii, od tego, czy wszyscy uwierzymy w pozory, które chciałam sprawiać. Kiedy Go poznałam, wydawało mi się, że znalazłam nową odpowiedź na wszystko. Wystarczyła jego aprobata, zainteresowanie, pożądanie, żeby naprawić moje zepsute miejsca. Dzięki Niemu wpuściłam do mojego życia upragnioną normalność. Uświadomiłam sobie, że nie wszystko kręci się wokół mojej wagi i rozmiaru, miałam szereg innych wad i zalet. Odpuściłam kontrolę, nastąpił triumf normalności.

Moje życie na emigracji nie było pełne przygód. Ot, praca, dom, szkoła, praca, normalność. I właśnie w tej normalności czaiły się pułapki. Zabieganie, zmęczenie, stres, wygodne jedzenie, dogadzanie sobie, bo drobne przyjemności potrafią nas przepchnąć na rauszu cukrowym (lub tłuszczowym, jeśli tak jak ja jesteście fankami chrupkości uzyskanej z głębokiego smażenia i soli) przez fatalne 24 godziny.

Łatwo sobie wybaczać po pół kilograma, po kilogramie, które zjawiają się niepostrzeżenie i rozkładają równomiernie, a proces jest rozciągnięty w czasie. Zasiedziałam się, zapuszczałam, a jednocześnie mówiłam sobie, że moja chora pogoń za tą nierealną wersją mnie właśnie w taki sposób się kończy – akceptacją i pogodzeniem z faktami.

Kilka lat minęło jak jeden dzień. Dobiegałam trzydziestki. Pewnego dnia otworzyłam swoją szafę i zaczęłam sortować ubrania, przymierzać. Miałam tam mieszankę ciuchów w różnych rozmiarach – w aktualnym (tym większym), “normalnym” (tym który jeszcze niedawno pasował) i kilka reliktów z zamierzchłych chudych czasów.

Tego dnia porzuciłam nadzieję i spakowałam do wora wszystkie ubrania w “normalnym” rozmiarze oraz przypominajki dawnej szczupłości. Powiedziałam sobie z żalem, że już nigdy nie będą mi potrzebne, bo nie wrócę do tych rozmiarów. I tak jest ok. 

Nie było ok. Utknęłam w jakiejś przydługiej fazie wyparcia, choć moje ciało próbowało się ze mną skomunikować i apelowało do mózgu o audiencję. Kobiecość niejeden ma rozmiar, ale ja nie byłam w stanie mentalnie znieść tego, który osiągnęłam.

Kochanego ciałka nigdy za wiele? Brzydziłam się sobą, spinałam, kiedy mój partner okazywał mi zainteresowanie. Nie chciałam, aby dotykał – mnie – tego klocka, nie chciałam, aby moje ciało przetwarzało impulsy, które powinny być przyjemne, a wywoływały wewnętrzny konflikt. Nie mogłam znieść własnej nagości, musiałam przykrywać brzuch, nie chciałam widzieć moich ud, które nosiły ślady starych rozstępów, a już pojawiły się nowe, gasiłam światło, wolałam brak bliskości niż bezbronność obnażania mojego wstydu. I rozczarowania. Znowu tam byłam – w więzieniu mojego ciała.

Niektóre kobiety idą przez życie, co chwilę testując nowe diety. Zaliczają efekt jo-jo, poddają się, znajdują nową motywację, waga się waha tam i z powrotem.

To nie byłam ja. Ja chciałam oszukać system. To nie fair. Wykonałam raz a porządnie tę katorżniczą pracę, jakby moje życie od tego zależało, powinnam być mądrzejsza, może nawet odporna!

Drugi raz w moim życiu osiągnęłam masę krytyczną, będąc dorosła. Od zdrowej wagi dzieliło mnie około dwudziestu kilogarmów, od dziecięcej otyłości około dwudziestu lat, od znacznika wzrostu na framudze drzwi około dwadzieścia centymetrów. Ze względu na tę zmianę proporcji, moje BMI mówiło: nadwaga. Ale nie oszukiwałam siebie samej, próg otyłości był w zasięgu wzroku, wystarczyło kontynuować mój styl życia jeszcze przez kilka miesięcy.

Ze zdjęć wakacyjnych z 2016 roku bezlitośnie patrzyło na mnie cielsko w stroju kąpielowym. Oglądałam siebie z każdej strony z niedowierzaniem. Znalazłam tyle niekorzystnych ujęć, że mogłabym z nich zbudować szczegółowy model 3D. Wiecie, jakie to było okropne uczucie?

Zawiodłam tę ufną małą dziewczynkę, która w sanatorium dla otyłych dzieciaków stała naguśka w wykafelkowanym pokoju kąpielowym, przyjmując uderzenia strumienia wody pod wysokim ciśnieniem z dyszy, którą na drugim końcu pomieszczenia trzymała pielęgniarka, celująca w miejsca, gdzie gromadzi się “uparty tłuszcz” oraz odliczając sekundy do końca. Razem z nią stały tam w rządku inne dzieci, czekając, aż zostanie wywołane ich imię i będzie pora na ich zabieg. To nie był czas rozmawiania o tym, jak się czujemy z tą sytuacją. Byłam za mała, żeby nazwać to, co siedziało mi wtedy w głowie. Kto wie, może nie wszyscy mieli z tym problem, może niektóre dzieci się dobrze bawiły albo nawet nie pamiętają tego? Ja zapamiętałam. Kiedy tylko poznałam odpowiednie słowa, zidentyfikowałam to wspomnienie jako doświadczanie upokorzenia, poczucia bezbronności i wstydu.

Jedyną słuszną odpowiedzią było dla mnie: wziąć się za siebie. Ponownie, jakby moje życie od tego zależało, ale unikając starej dynamiki, która była wyniszczająca dla zdrowia i ducha. Wiedziałam, że tym razem muszę zrobić to inaczej – moje ciało nie potrzebowało więcej okładania/tortur, tylko rozważnego modelowania z miłością.

Poczucie kobiecości niejeden ma rozmiar, pewnie może mieć każdy tak długo, jak długo funkcjonujemy w zgodzie ze sobą. Ja nie potrafiłam kochać siebie w większym rozmiarze, ale wiem, że to nie był główny problem.

Utrata wagi była jedynie wypadkową pracy nad samoakceptacją, jaką musiałam wykonać, aby poczuć się dobrze w swojej skórze. Uczenie się kochania samej siebie to projekt na całe życie, bo wszystko się zmienia. Stała nie będzie nasza waga, proporcje, jędrność skóry, gęstość i kolor włosów.

Czasem łapię się na tym, że z mrocznego zakamarka mojego mózgu wyłania się jakaś natrętna myśl, ale nie sieje ona spustoszenia. Jestem zadowolona z siebie. Ciało ludzkie jest jak plastelina – możemy je lepić, rzeźbić i formować. Czuję radość z poprawiania rzeczy, które się da i pamiętam o tym, żeby czuć dumę z efektów.

Ta praca nigdy się nie kończy, każdego dnia budzę się i wiem, że jeśli chcę, mogę zrobić coś dla siebie, aby zadbać o ciało i ducha. Moim przepisem na sukces jest zachowanie równowagi: znam limity moich pokładów miłości i samoakceptacji, staram się mieć tyle ciała, żeby ich starczyło na jego kochanie.

Cokolwiek to jest, co sprawia, że w lustrze widzisz kobietę, którą chcesz być – rób to. To jest najważniejszy projekt. Cieszmy się, że wciąż jest otwarty, bo zamyka go dopiero wieko trumny.

5 6 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Sylwia
Sylwia
3 lat temu

Momentami miałam wrażenie, że czytam o sobie. Również byłam otyłym dzieckiem. Miałam epizody walki i pogodzenia się ze stanem mojego ciała i tak jak autorka zawsze uważałam, że może być lepiej. Rok temu urodziłam syna, po ciąży wyglądałam świetnie i czułam się świetnie. Powiedziałam sobie, że nigdy już tego nie zaprzepaszczę i będę trzymać formę. Niestety… kilogramy wrocily bardzo szybko, a wraz z nimi poczucie beznadziejności i rozczarowania własną postawą. I tak minął rok, a ja codziennie sobie obiecuję, że zacznę od kolejnego wtorku (bo przecież nie powinno się zaczynać od poniedziałku). Teraz patrząc na stare zdjęcia widzę, że przez… Czytaj więcej »

Last edited 3 lat temu by Sylwia
Awatar użytkownika
3 lat temu
Odpowiedz  Sylwia

Pokochaj siebie i zacznij od drobiazgów. Będzie lepiej.