Był rok 1994 a ja przeżywałam największy dramat mojego dotychczasowego życia. Siostra siedziała cała w białych kropkach, a ja obok niej… też w białych kropkach. Oglądałyśmy bajki w telewizji lub z kaset VHS, które tata załatwiał od znajomych. Gdyby okoliczności naszej wspólnej choroby były inne, byłabym bardzo zadowolona.
Przynajmniej dwa tygodnie „odpoczynku” od szkoły, bezkres bajek i ogólnego nic nie robienia! Wspaniała wizja dzieciństwa lat 90. Jednak końcówka 1994 wcale nie była ani beztroska, ani radosna. Do kin właśnie wszedł “Król Lew”, a my byłyśmy uziemione. Wszyscy szli na seans, ba, szkoły nawet organizowały autokarowe wycieczki do kin, na które każdy musiał zabrać przynajmniej jedną paczkę szeleszczących chipsów. Jednak dla nas nie było ani chipsów, ani “Króla Lwa”, były za to białe kropki… Simba, Nala, Timono i Pumba zawitały na ekran naszego telewizora kilka miesięcy później, oczywiście na kasecie VHS.
Simba był uśpiony w mojej pamięci do momentu, kiedy 28 lat później przeprowadziłam się do Kenii.
Jednym z pierwszych parków narodowych, do którego się wybrałam, był Park Narodowy Hell’s Gate położony około dwie godziny od Nairobi w okolicach jeziora Naivasha.
Droga ze stolicy Kenii biegnie przez skaliste urwiska dumnie spoglądające na zielone doliny Wielkich Rowów Afrykańskich. W oddali majaczy ogromny szczyt wygasłego wulkanu Longonot, który wznosząc się na ponad 2700 m n.p.m. zaprasza miłośników gór do siedmiokilometrowej wędrówki wokół kaldery.
Hell’s Gate jest wyjątkowym miejscem na mapie Kenii, gdyż w przeciwieństwie do niemalże wszystkich pozostałych parków narodowych tego kraju, nie odnotowuje się w nim obecności lwów. Dzięki temu zwiedzający nie są zmuszeni na samochodowe safari, a cztery koła mogą zamienić na dwa lub nogi.
Pobliskie miejsca wypożyczają mniej lub bardziej zardzewiałe rowery, których oporność na przysypanej pyłem trasie dodaje wyprawie tylko pikanterii.
Hell’s Gate, wbrew nazwie (z ang. hell’s gate – brama do piekła), otwiera bramy do wschodnioafrykańskiego raju bio- i georóżnorodności. Pierwsze pchnięcia pedałami prowadzą nasz rower po polnej ścieżce wzdłuż której ciągną się wolno kołyszące trawy. Z jednej strony otacza nas bezkresny horyzont, z drugiej wyrastają rdzawe klify mocno kontrastujące z błękitem nieba i zieloną roślinnością. Przystając na chwilę, możemy nie zdawać sobie sprawy, że obecny krajobraz powstaje od dziesiątek milionów lat! Bo w końcu procesy modelujące ziemię, które rozpoczęły się bardzo dawno temu, nie przestały działać ani na moment! Wiatr dalej wieje, wywiewając, przemieszczając czy szorując skały i glebę, a woda dalej płynie obmywając, zabierając czy tocząc materiał w swoich strugach. Grawitacja też nie słabnie! Jednak to nie tylko wiatr, woda i grawitacja w swojej sile łamią, przekształcają i tworzą. Hell’s Gate, położone na obszarze Wielkich Rowów Afrykańskich, powstawał w wyniku odsuwania się od siebie płyt tektonicznych, procesu, który dalej trwa. Dodatkowo, gwałtowne erupcje wulkanów przeobrażały, przemieszczały i scalały skały, tworząc nowe formy. Obecnie możemy odetchnąć z ulgą i beztrosko pedałować, nie martwiąc się o wybuchy wulkanów, gdyż zarówno Olkarię, jak i Hobley uważa się za wygasłe (podobnie jak sąsiedni Longonot, co jednak nie tyczy się już nieopodal położonego wulkanu Suswa). Mimo że wiele kenijskich wulkanów wygasło, nie oznacza to, że dalej nie oddziaływują na środowisko.
W wyniku procesów wulkanicznych powstała m.in. wolnostojąca Fisher’s Tower. Kiedy zadrzemy głowę, by objąć spojrzeniem tego 25-metrowego twardziela, może uda nam się dojrzeć w promieniach słońca Rafiki pokazującego światu Simbę, następcę Mufasy na Lwiej Ziemi.
Mimo że w Hell’s Gate nie ma lwów, narodziły się one w głowie reżysera i innych twórców “Króla Lwa”. To właśnie to miejsce stało się ich Lwią Krainą z pasącymi się na sawannach zebrami, dostojnie stąpającymi żyrafami i figlarnie skaczącymi małpami.
Jadąc rowerem, mamy zebry niemalże na wyciągnięcie ręki, a w oddali wyłaniają się sylwetki wysokich żyraf. Rodzina guźców ucieka w popłochu z podniesionymi ogonami, stojącymi niczym antenki na starych radioodbiornikach. A bawoły spoglądają spode łba, przeżuwając każdy kęs. Po drodze mijamy jeszcze kilka antylop, które tylko mrugają swoimi wielkimi, czarnymi oczami i w podskokach ruszają z kopyta. Jedynie pawiany pozostają niewzruszone naszą obecnością, bacznie przyglądając się każdemu ruchowi. Z kolei kotawce sawannowe z bujnie kolorowym przyrodzeniem szukają okazji, by coś uszczknąć dla siebie z turystycznego ekwipunku.
Hell’s Gate jest oazą spokoju, harmonii i idealnie współgrającego piękna, nad którym zataczają kręgi m.in. orły, sępy czy myszołowy. Po dłuższym spacerze trafimy do obsydianowych jaskiń, które są idealnie czarne i gładkie. Promienie słońca muskają błyszczące powierzchnie tej twardej skały, która niegdyś służyła masajskim wojownikom (Masajowie, jedno z plemion Kenii, znane ze swojej waleczności i bogatej kultury) jako grot do dzid.
Kontynuując naszą wycieczkę, znajdziemy się w zagłębieniach wąskiego wąwozu Ol Jorowa, który być może zainspirował autorów “Króla Lwa” do stworzenia sceny, w której Simba walcząc o życie, ucieka przed stadem nadciągających antylop gnu? Nie było w tych scenach wodospadów, natomiast warto ich dotknąć w wąwozie. Wyciągnąć dłoń i pozwolić, by strużki wody obmywały naszą skórę, raz ją chłodząc, a raz ją grzejąc.
Ciepła woda w wodospadach, podobnie jak gorące źródła i buchająca z ziemi para mają swoje źródła w energii geotermalnej. Kenia wykorzystuje ją do produkcji energii elektrycznej, a zmęczeni i przysypani pyłem turyści mogą odpocząć w basenie geotermalnym, którego woda u źródła może wręcz parzyć.
Moja opowieść z “Królem Lwem” zakończyła się na deskach Lyceum Theatre w Londynie. Musical grany pod tym samym tytułem od 1999 roku, po 25 latach wciąż wzbudza niemałe zainteresowanie. I nie ma się czemu dziwić.
Historia małego lwiątka marzącego o sile i wielkości swojego ojca – sprawiedliwego i dobrego przywódcy, zazdrosnego brata knującego za plecami z wrogami oraz wielu dylematów wciąż potrafi poruszyć niejedno serce. Jednak to nie emocjonalna opowieść zrobiła na mnie największe wrażenie, a scenografia, kostiumy i muzyka. Była to niezwykła uczta dla zmysłów w rytmie bębnów i tańców! Przez chwilę z chłodnego Londynu przeniosłam się na skąpane w słońcu afrykańskie równiny i wzgórza z bogactwem wspaniale różnorodnych zwierząt. Ludzkie żyrafy chodziły na szczudłach i chyliły swoje długie szyje w kierunku zahipnotyzowanej publiczności. Białe ptaki wlatywały na rusztowaniach ludzkiego ciała, a ludzkie sawanny kołysały swoimi trawiastymi głowami. Nie zabrakło także fenomenalnych bohaterów – kolorowego mandryla Rafiki, mądrego lwa Mufasy i przebiegłego Skazy czy rubasznego guźca Pumby, który uroczo ruszał ogromnym nosem i przeżuwał wszystko, co mu wpadło do paszczy. Scenę raz rozświetlały miliony gwiazd, a raz pomarańczowe odcienie zachodzącego słońca. To było jedno z najbardziej magicznych i spektakularnych widowisk, jakie widziałam.
Po pierwszej połowie przedstawienia zdałam sobie sprawę, że moja na co dzień bezwyrazowa twarz zamarła w dziecięcym uśmiechu. Nie tylko moja zresztą, ale także współwidzów, którzy w oczarowaniu podążali za bohaterami. Nie, “Król Lew” nie jest z piekła rodem, jest dziecięcym marzeniem. Jest historią, w której każdy może znaleźć cząstkę siebie. Jest pięknym połączeniem tego co dzikie z tym co wrażliwe, tego co namacalne z tym co metafizyczne, tego co mamy, z tym za czym tęsknimy. Historią o tym, że czasem warto odpuścić w myśl hakuna matata (z swahili – bez problemu, idea by nie martwić się czymś, na co nie mamy wpływu), a czasem warto zawalczyć, szczególnie jeżeli stawką jesteśmy my same.