Koty to nie wszystko, ale bez…
Najpierw była Izzy – wielki czarny pies, ale żeby nastała równowaga psio-kocia, wkrótce dołączyła do nas Louise – długowłosa, biało-czarna kulka. Louise wybraliśmy z koszyka kichających, zasmarkanych kociąt w maleńkim schronisku w Rhode Island, gdzie wtedy mieszkaliśmy.
Była najmniejsza, najbardziej chora i najsmutniejsza ze wszystkich. Ze względu na bezpieczeństwo, miała być wyłącznie kotem domowym, ale dla Louise, każdy dzień przynosił nową nadzieję i szansę na ucieczkę, na to, że wymsknie się między nogami wchodzących lub wychodzących, że wyskoczy przez uchylone okno, że może uda jej się przeniknąć przez dach na strychu. Uciekała więc prawie codziennie i wabiliśmy ją otwieranymi puszkami z jedzeniem i kicianiem w niebogłosy.
Wreszcie nadszedł ten piękny dzień, kiedy przeprowadziliśmy się do Grecji, która ze względu na brak kojotów, jastrzębi i innych morderców, jest rajem dla kotów. Louise nie wraca do domu godzinami, jej długie, kudłate futro jest wiecznie upaćkane, skudlone i mokre. Chodzi po drzewach oliwkowych, dachach i pływała w basenie. Jest wyjątkowym odludkiem (czy “odkotkiem” raczej) – nikogo nie lubi, nikomu nie pozwala się pogłaskać więcej niż dwa głaski, nikomu nie ufa i nikogo się nie boi! Nazywamy ją królową naszego półwyspu Akrotiri.
Pewnego dnia, wychodząc do naszego kreteńskiego ogrodu, zauważyłam maleńką, trzęsącą się, beżową kulkę pod drzewem. Był to najbardziej zaniedbany kotek, jakiego w życiu widziałam.
Ktoś podrzucił go nam do ogródka – częsta praktyka tutejszych – podrzucanie psów i kotów “amerykanom”, bo się zajmą. Jedno oko wypłynęło mu na zewnątrz, na drugim siedziało kilka much. Nazwaliśmy go Homer (podobno ten grecki poeta był niewidomy) i został naszym kotem numer dwa.
Teraz Homer jest zdrowym, wesołym kotem, który nie ma jednego oka, ale drugie udało nam się uratować i nawet nieco na nie widzi. Kocha spać i jeść i teraz przypomina bardziej Homera, ale tego z rodziny Simpsonów, a kiedy mruczy to jakby piszczał z radości.
Kiedy Homer zupełnie się u nas zadomowił, przyszła pora na kolejną przygodę. W ogrodzie u sąsiada znaleźliśmy maleńkiego kotka. Podejrzewamy, że odrzuciła go podła kocia mama, a sąsiad powiedział, że mamy go sobie zabrać i chętnie dołoży jeszcze pięć innych. Uciekliśmy z tym jednym.
Był tak maleńki, że mieścił się na mojej dłoni, miał około trzech tygodni, wielkie, niebieskie oczy i takie miękkie chrząstki w uszach, że kiedy przyniosłam go do domu, Izzy liznęła go w ucho i do dziś ma je klapnięte. Karmiliśmy go mlekiem co dwie godziny, 24 godziny na dobę. Spał na termoforach podgrzewanych na zmianę, kiedy nie spał, płakał. Żeby go uspokoić, nosiliśmy go w chustach jak noworodka lub w kapturach bluz. Z dnia na dzień stawał się silniejszy, weselszy, zdrowszy. Był ufnym i zabawnym kociakiem.
Nazwaliśmy go Remy – jak szczur z filmu Ratatuj. Kocha być w kuchni, na blacie i patrzeć jak gotujemy. Próbuje wszystkiego, a jego ulubione są surowe ziemniaki i pomidory. Niestety, kiedy miał pół roku, stała się tragedia. Zaatakował go, wytresowany na polowania, pies sąsiadów i złamał mu kręgosłup.
Byliśmy bliscy uśpienia malucha, bo nie wstawał i nie załatwiał się. To oznaczało uszkodzenie rdzenia kręgowego. Byliśmy załamani, siedzieliśmy nad klatką, łkając. Aż tu nagle, dokładnie po trzech dobach, kilka godzin przed planowanym uśpieniem, pojawiła się kupa! Żadna kupa nie przyniosła nam tyle radości.
Od tego wypadku minęło już pięć miesięcy, Remi wykaraskał się fizycznie, kręgosłup się zrósł, kot biega, skacze i łazi po drzewach. Niestety w psychice zostały głębokie ślady traumy. Stał się bojaźliwy, zestresowany, ma zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Mamy jednak nadzieję, że z tego wyjdzie, bo stał się naszym oczkiem w głowie i serce mi pęka kiedy wtula się w nas nocą, a po chwili budzi się, dygocząc jakby ocknął się ze złego snu.
Pierwsza miłość
Hrabia Puszysław zawitał w moim życiu, kiedy miałam osiem lat. Marzyłam o zwierzątku – mieszkający w bloku naprzeciwko dziadkowie zawsze mieli psy, ale moi rodzice, chyba z uwagi na częste wyjazdy, do tamtego czasu nie zdecydowali się na przygarnięcie żadnego futrzaka.
Pusio, karmelowo różowy pers miał być pierwszy. Otworzyłam skarbonkę, pełną bilonu, z którego udało mi się uzbierać na transporter, kuwetę i zostało jeszcze na malutką, niebieską kuleczkę do zabawy. Jego pojawienie się zupełnie zmieniło moje życie – najpierw powodując coś w stylu kryzysu egzystencjalnego. Bałam się, że go pokocham, a on kiedyś umrze i zostawi mnie samą.
Oczywiście, dokładnie tak się stało – ale po drodze spędziliśmy razem cudownych czternaście lat. Do tej pory (nie mówcie tego mojemu mężowi) uważam, że to była miłość mojego życia.
Ten drugi
Kiedy byłam w gimnazjum, przeprowadziliśmy się z bloku do domu. Pierwsza zima po przeprowadzce, wyjątkowo sroga, przyniosła Puszysławowi pierwsze kocie rodzeństwo (psie już miał, znosił z godnością, czasem tylko trzaskając tych przedstawicieli niższego gatunku po żałosnych pyskach) – czarna przestraszona kuleczka, prawdopodobnie nietrafiony prezent świąteczny, schroniła się pod naszą drewutnią, zbyt przerażona, żeby wejść do domu.
Przy minusowych temperaturach kocię miało równie minusowe szanse na przetrwanie, więc przy pierwszej okazji złapałam delikwenta i zaniosłam siłą do domu. Spodobało mu się. Puszysławowi mniej, ale nauczył się dzikusa (nazwanego bardzo oryginalnie Czarny) tolerować.
Byliśmy też odwiedzani przez dzikie koty, które szybko odkryły, że na naszym tarasie dobrze karmią. Za każdym razem, kiedy przestawały się pojawiać, błagałam w myślach kocią boginię, żeby ich śmierć nie była bolesna. Jeden z nich, Płaczuś, na krótko przed odejściem za tęczowy most wprowadził się do nas do domu, przynajmniej zgasł otoczony miłością.
Najbrzydszy kot na świecie
Kiedy zmarł Puszysław, długo nie potrafiłam się z tym pogodzić. To z nim dorastałam, był moim najbliższym towarzyszem, integralną częścią mojego życia. Jeszcze rozpaczałam po jego odejściu, kiedy na osiedlu naszej fryzjerki pojawił się najbrzydszy kot na świecie. Stary, wychudzony, zagrzybiały, zapchlony, ze złamaną szczęką i śrutem od wiatrówki pod skórą. Musiał zostać wyrzucony z domu – łasił się do ludzi, a dzikie koty go nie zaakceptowały. Z pomocą fryzjerki udało nam się go złapać, Mijo żył z nami jeszcze trzy lata. Do końca paskudny, ale też niesamowicie kochany.
Kupą, mości panowie
Za jego kadencji w naszym ogrodzie okociła się dzika kotka. Miała szóstkę kociąt – pięć szaro-burych, jednego rudego. Po jakimś czasie trójkę wyniosła (podobno kotki tak robią, zmieniają miejsce, żeby kumulacja kociakowego zapachu nie zwabiła drapieżników), a kiedy przez dwa dni nie wracała po pozostałe trzy, po konsultacji ze specjalistami wzięłyśmy kociaki do domu.
Babcia, mama, ja, każda z nas niosła jednego. I tak, w 2013 roku zamieszkali z nami Leon, Skarpetek (miał mieć na imię Tajga, ale babcia nie przyjęła tego do wiadomości) i Czesław. Po jakimś czasie ich mamusia wraz z braciszkami i siostrzyczką wrócili na teren naszego ogrodu. Od roku Szarusia z Księżniczką mieszkają w domu (w końcu się przekonały), Łapuś wybrał życie włóczęgi, ale z różną systematycznością przychodzi się stołować. Jedynie Rudzik nie miał szczęścia.
13 kotów
W zeszłym roku na naszym tarasie zagnieździło się czarno-białe stado kociąt, zwane przez nas pieszczotliwie szarańczą – jedna z sąsiadek twierdzi, że kastracja to okaleczanie zwierząt i jej koty rozmnażają się na potęgę, a ona niekoniecznie jest skłonna się nimi zajmować.
Natomiast koty, jak to koty. Przekazują sobie informację, że w tym domu, o tam, karmią i jeszcze mają spoko budy w ogrodzie. Życie all inclusive. A moja rodzina, jeśli zliczyć inwentarz domowy i ogrodowy, ma teraz pod opieką trzynaście kotów i trzy psy, które chyba straciły już wszelką nadzieję na dominację nad naszym małym światem.
Tymczasem ja, od mojej wyprowadzki do Nowego Jorku, nie mam nawet jednego. Kontrakt mieszkaniowy na to nie pozwala… I, chyba każda kocia mama mnie zrozumie, przyznam szczerze, że tego w moim nowojorskim życiu brakuje mi najbardziej.
W końcu dom bez kota to tylko mieszkanie (i głupota!). Czasami, mama, kiedy do mnie dzwoni, daje mi do telefonu Leona. Leon mruczy. I już przestał się na mnie obrażać, kiedy po długiej nieobecności przyjeżdżam do Polski. Chyba zrozumiał, że każda wspólna chwila jest na wagę kociego futra.
O swoich kotach opowiedziały:
Zebrała: Dominika Lewandowska
***
Jeśli podobał Ci się ten tekst,
ZOSTAŃ NASZYM PATRONEM NA
Więcej o naszych Patronach i o nas: