Felietony

Zawsze chciałam być kobieca.

Gdy byłam mała, uważałam, że kobiecość to bezradność. Przebierałam się więc w zwiewne, koronkowe szaty i ćwiczyłam mdlenie z przerażenia. Wbiegała wtedy do pokoju mama i zamiast mnie cucić rosą z płatków róż, krzyczała:

– Zdejmij z siebie te firanki i zawieś je z powrotem na oknie. Natychmiast!

– Ale ja właśnie zemdlałam – dąsałam się całkiem trzeźwo.

– Natychmiast, powiedziałam!

Zaradna mama w moich oczach była przeciwieństwem kobiecości. Zupełnie nie mogłam zrozumieć, dlaczego chodzi na co dzień w zwykłych spodniach i bluzkach, a nie w wieczorowych sukniach wyszywanych koralikami. Jeszcze gorzej było z moją siostrą. Ta to miała pecha od urodzenia – była starsza! A przecież każdy wie, że to najmłodsze siostry zgarniają najpiękniejsze suknie, koronę i księcia. 

W moim dążeniu do kobiecości był jeden feler – gdy mnie coś przestraszyło, zamiast mdleć, zaciskałam małe piąstki i ruszałam do walki. Moje koleżanki z przedszkola o wiele lepiej wzdychały, piszczały i robiły minki. Były o wiele bardziej kobiece niż ja, mimo że tak bardzo się starałam!

Gdy troszkę dorosłam, dołączyłam do harcerstwa.I wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że wcześniej nic a nic nie wiedziałam o kobietach.

Harcerskie uosobienie kobiecości nie było Kopciuszkiem, ale Larą Croft. Chodziło w glanach, t-shircie i ultrakrótkiej, białej spódniczce, umiało grać na gitarze, unieruchomić złamane ramię i pięknie maszerować. Harcerki były zaradne i twarde i chodziły zawsze w zgranych, chichoczących stadkach. Chichotałam razem z nimi i biegałam po lasach w nocy, ale zbyt bardzo wypełniałam mundur harcerski, w czasie wolnym czytałam książki i gubiłam krok w marszu, bujając w obłokach. Chciałam być taka jak one i robiłam wszystko, żeby być taka jak one, ale bez względu na to jak bardzo próbowałam, byłam tylko marną kopią. Dopiero na studiach dowiedziałam się, że prawdziwa kobieta to nie Lara Croft ani Kopciuszek, ale raczej seksowna Madonna.

Kobiecość stała się dla mnie synonimem atrakcyjności.

Nawet nie piękna, ale właśnie czystej rozseksualizowanej atrakcyjności. Z moich obserwacji wynikało, że żeby dołączyć do grona moich kobiecych koleżanek, należało jak najwięcej odkryć, a potem to zamalować wieloma warstwami różnych emulsji, płynów, pudrów. Nałożyć sztuczne rzęsy, sztuczne paznokcie, poduchy pod stanik, doczepki włosów. Kobieta to ta, która ledwo szła na swoich niebotycznych obcasach i nie była w stanie umyć szklanki swoimi trzycentymetrowymi tipsami. Dlatego w pogoni za kobiecym ideałem zweryfikowałam rozmiar spódniczek i obcisłość bluzeczek, a także obecność pomadki i tuszu do rzęs. Co bym jednak nie robiła, tusz spływał, w rajstopach szło oczko, a kreska nad okiem falowała. Kiepskie było ze mnie uosobienie kobiecości.Po tym przeżyłam jeszcze tysiące przeobrażeń. Nosiłam skóry, sztormiaki, lateksy, różowe włosy, jeżyka, kolce, glany i platformy. Żeglowałam po morzach, wspinałam się, surfowałam, chodziłam na koncerty metalowe i imprezy rave, jeździłam stopem i ćwiczyłam jogę w aśramie. Przeżyłam fascynację wszystkimi -izmami, byłam w każdej możliwej subkulturze. Spotykałam tam cudowne, charyzmatyczne, prawdziwe kobiety. Ale nigdzie nie spotkałam siebie samej.

Domyślacie się pewnie, jak w każdej dobrej opowieści, że musi tu przyjść jakiś moment przełomowy,

w którym bohaterka odnajduje swoje miejsce w życiu jako kobieta: narodziny dziecka, założenie firmy, czterdzieste urodziny, emigracja do Szwajcarii. Nic z tego. Poczucie spełnienia przyszło z niespodziewanej strony. Nie od grupy, do której pasuję, ideologii, charakteru ani stroju, nie od miejsca zamieszkania ani wydarzenia. Jednym słowem – nie z zewnątrz. Poczucie stuprocentowej kobiecości przyszło ze środka. Nie pojawiło się nagle, jak grom z jasnego nieba, ale rosło we mnie wraz ze śmiechem z rozmazanej pomadki i połamanego paznokcia, ze wzruszeniem ramion na negatywne recenzje i z tworzeniem anegdotek z własnych pomyłek językowych. Z biegiem czasu, z każdym siwym włosem i nową zmarszczką coraz lepiej czułam się w sosie własnym bez lśniących dodatków, które mnie zasłaniały. 

I wtedy poczułam, że odkryłam świętego Gralla kobiecości: naturalność!

Podniosłam dumnie głowę i starłam szminkę z ust. Byłam pewna, że to jest właśnie to, czego szukałam. Sztuczne rzęsy i tipsy były tylko zasłoną dymną przykrywającą niepewność swojej kobiecości – twierdziłam wówczas. Nie spodziewałam się, że to tylko kolejny etap. Owszem, byłam coraz bliższa mojego ideału kobiecości, ale wciąż to nie było to. Moja teza padła w gruzach w bardzo trywialnych okolicznościach – na koncercie Lady Gagi. Ja nawet nie słucham takiej muzyki. Na koncert postanowiłam się wybrać ze względu na spektakl, którego się spodziewałam. Lady Gaga mnie nie zawiodła. Stroje, pióra, dymy, sztuczność do potęgi entej, która jednak ani trochę nie przytłoczyła artystki. Ona tam była – świeciła od wewnątrz siłą i charyzmą. Nie była ani trochę naturalna, a jednak była piekielnie kobieca. Emanował z niej ten niewypowiedziany pierwiastek yin, którego szukałam przez całe życie. Ten pierwiastek jest też w niezmiernie seksownej Madonnie i zaradnej, groźnej Larze Croft. We wszystkich kobietach, które mnie wcześniej fascynowały i sprawiały, że chciałam być taka jak one. 

W czym więc tkwiła ta kobiecość, skoro nie stanowiła jądra ani naturalności ani tych wszystkich makijażowych zasłon dymnych, ani typu ich osobowości? Co jest cechą wspólną tak różnych kobiet? 

Tą cechą wspólną jest kobieta. Reszta to tylko dodatek. W chuście, w stroju kąpielowym, nago czy w sztormiaku. Uczesana i nieuczesana. Stara i młoda. Kobieta. Gdy świadoma tego, kim jest, świeci od wewnątrz i sprawia, że marzą o jej esencji wszystkie dziewczyny… 

Prawdziwie Odyseuszowa podróż w poszukiwaniu kobiecości skończyła się tak jak podróż greckiego bohatera: zdałam sobie sprawę z tego, że to, czego szukam, mam w sobie. 

Joanna Lampka, Szwajcarskie Blabliblu

5 4 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze