Rzadko mi się teraz zdarza gadać z przyjaciółkami. Niby zawsze między Chinami a Polską była ta sama różnica czasu, ale odkąd jesteśmy paniami w średnim wieku o ustabilizowanych rytmach życia, wyjątkowo trudno nam się zgrać. Kiedy wstaję, u nich jest środek nocy, kiedy wracam z pracy – one się do niej właśnie spieszą, kiedy one kończą pracę, ja już kładę dziecko spać.
A że mieszkamy w maleńkim mieszkaniu o papierowych ścianach, gdy już położę małą spać, w domu musi być cicho. Soboty i niedziele niby powinny być lepsze, ale odkąd są jedynymi momentami na rodzinne spacery czy kolacje na zewnątrz, właściwie przestałam się z kimkolwiek umawiać na weekend – on jest dla mojej rodziny. Jedyna osoba z Polski, która mnie wówczas łapie, to Tata. Zawsze w powietrzu wisi pytanie: kiedy znów przyjedziesz?
Tęsknię za nim. I za przyjaciółmi też, oczywiście. Za domem. Za wakacjami „prawie na wsi”. Za pokazywaniem córce, jak bardzo Polska różni się od Chin. Och, jak chciałabym wrócić, choć na chwilę! Nie byłam w Polsce już trzy lata. Te lata były wyjątkowo długie, jeśli liczyć je w ilości ważnych a nieszczęśliwych wydarzeń. A przecież Tajfuniątko zaczęło właśnie edukację w polskiej szkole internetowej i trzeba byłoby wrócić do Polski na egzaminy. Jeszcze rok temu możliwe było zdawanie egzaminów online, ale rząd, którego nie wybrałam, odebrał nam tę możliwość.
Co jakiś czas sprawdzam ceny biletów i połączenia. Prawie zawsze potem płaczę.
Tym razem dostałam trzy oferty. Ta, która jest podobno „najlepsza” to podróż, która trwa ponad 68 godzin, czyli prawie trzy doby. Kosztuje, w opcji tam-i-z-powrotem, prawie szesnaście tysięcy złotych dla jednej osoby. Gdybym poleciała z córką, „przeleciałybyśmy” samochód. Ta, która jest najtańsza, kosztuje ponad jedenaście tysięcy złotych i trwałaby 100 godzin. Ponad 4 doby w podróży, z małym dzieckiem. Po taniości, widać, prawda? Zaledwie dwadzieścia kilka tysięcy złotych. Szybko zerkam na opcję najszybszą. Podróż trwałaby łącznie zaledwie niecałe dwie doby! No i kosztowałaby, bagatela, trzydzieści pięć i pół tysiąca złotych od łebka. Za to mogłabym kupić mieszkanie. To znaczy – gdybym taką kwotą dysponowała. Nie jednorazowo, tylko co rok. Bo przecież Tajfuniątko powinno zdawać egzaminy po każdej klasie.
Te wyniki wyszukiwania są i tak lepsze od takich, które też się często zdarzają: Przepraszamy, nie znaleźliśmy żadnych wyników.
Wiem, że zdarzają się tańsze. Poluję. A jednocześnie z tyłu głowy krzyczę: to nie tak miało być! Kiedy wychodziłam za mąż za Najlepszego Z Mężów, postawiłam sprawę jasno: co rok będę jeździć do Polski, to jest dla mnie ważne. I jeździłam. Niemal co rok. Zdarzały się bilety wystarczająco tanie, że nie musiałam na nie specjalnie odkładać. Z dzieckiem na początku było bardzo tanio, później się zrobiło drogo… ale o czym my tu w ogóle mówimy? Cała podróż dla dwóch osób łącznie z pobytem w kraju mieściła się zawsze spokojnie w budżecie, który teraz nie wystarczyłby nawet na najtańszy bilet dla jednej osoby.
Pandemia odebrała mi wiele. Ledwo się pozbierałam.
Ale nie wiedziałam, że będzie ona mnie kosztować utratę złudzenia, że panuję nad własnym życiem. Że to ode mnie zależy chociażby to, dokąd polecę na wakacje. Że zobaczę się z bliskimi i z przyjaciółmi, kiedy będę tego chciała, co najmniej raz do roku. Że będę się mogła nasycić, naładować akumulatory, wrócić do swojego pokoju, znaleźć stare kąty i starych przyjaciół.
Teraz już wiem, jak wielkiego miałam farta, że przez tak wiele lat udawało mi się to, co zaplanowałam i czemu nawet nie poświęcałam wiele myśli. Teraz niestety już go nie mam i choć kombinuję jak koń pod górę, nie jest mi dane spełniać tych niewielkich – wydawałoby się – marzeń. Najpierw pandemia i ogólnoświatowy chaos. Potem polityka zero-covid w Chinach i przymusowe kwarantanny, które potrafiły łącznie trwać ponad miesiąc (kto w naszych czasach ma wystarczająco długie wakacje?…), szaleńcze ceny biletów i niepewność, czy w ogóle wypuszczą stąd mojego męża (obecnie bardzo trudno jest w Chinach otrzymać paszport) i czy aby mnie wpuszczą z powrotem do Chin, jeśli nawet jakimś cudem wreszcie polecę do Polski.
Myślałam, że powroty do kraju to kwestia dobrej organizacji i priorytetów. Dziś już wiem, że kiedyś miałam szczęście, ale – teraz go już nie mam. I nie wiadomo czy i kiedy je odzyskam.
Trzeba się do tego przyzwyczaić. Koleżanki córka wyjechała do Australii i koniec regularnych spotkań z rodziną niestety. Raz na parę lat. Nawet na pogrzeb ojca nie przyjechała. Starsi nie mają siły na takie podróże, a młodsi nie mają pieniędzy lub długich urlopów. Szkoda dzieci, że nie znają polskich dziadków. Ale zycie płynie dalej. Dzieci rosną, dziadkowie umierają.
Przed pandemią nie musiałam się do niczego przyzwyczajać, bo mogłam robić tak, jak chciałam. O ile bilety z i do Australii zawsze były niebotycznie drogie, o tyle w dobrych czasach loty do i z Chin nie były problemem dla normalnie zarabiających ludzi. Ale pandemia pokazała dobitnie, że nie jestem panią własnego życia.
Bardzo przykra sytuacja, domyslam sie, ze jest ci bardzo ciezko. Ja przed Covidem mieszkajac w Chinach juz nieraz czulam, jak ciezko bylo zorganzowac taki trip do Europy. Bo my mielismy jeszcze rozterke typu, do ktorego kraju jedziemy na urlop – Polska (moja rodzina- czy Portugalia (rodzina H.). A juz wpasc do obu krajow to wogole graniczylo z cudem, i czasowo i finansowo! Myslimy o pworocie do Chin, na jakis czas, kolejny projekt. Zreszta czuje, ze sie odpowidnio nie rozstalam z Chinami, Covid wyrwal mnie z nich jak niechcianego chwasta. Ale ciagle, tak jak piszesz, mam obawy czy nie bedzie to… Czytaj więcej »
Dzięki za słowa otuchy, ale przede wszystkim – za zrozumienie. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze się spotkamy – może nawet w Chinach? 🙂