Znalazłam dobrą miejscówkę na kawę. Muzyka nie dudni, nie zagłusza własnych myśli, nie jest – jak to kiedyś dosadnie określiła moja mama – „zarzynaniem konia”. Słowa i melodia wyraźnie wybrzmiewają. Z wiekiem coraz bardziej doceniam chwile, które są subtelnym połączeniem sączenia kawy z chilloutową nutą w tle.
Zamawiam cappuccino bez slaga – bez śmietanki. Tutejsza udziwniona, a gdzieniegdzie finezyjnie wręcz podawana wersja, zupełnie do mnie nie przemawia. To nie moja bajka.
Siadam przy stoliku w Lunie na deptaku – tym, który stał się nim trochę wbrew sobie, odkąd most Mitrowicki zamknięto dla ruchu kołowego.
W tej części świata mosty mają swoje własne, skomplikowane historie. To nie była zwykła decyzja o uspokojeniu ruchu w centrum miasta. Most, który łączy południową, albańską część Mitrowicy z północną serbską, od lat był symbolem podziału i napięć etnicznych. Zamknięcie go dla aut to efekt kompromisu – żeby nie prowokować konfliktów, ale jednocześnie nie całkiem odciąć ludzi od siebie. Przez lata stawiano na nim różne bariery, blokady, betonowe donice z kwiatami (niby dekoracja, ale wszyscy wiedzieli, o co chodzi).
Teraz oficjalnie jest deptakiem. Można przejść pieszo, można przejechać rowerem. Samochodem już nie, polityczna atmosfera nadal unosi się w powietrzu. To jeden z tych mostów, które niby łączą, ale jednocześnie przypominają o podziałach.
Wybieram stolik, na który słońce powinno świecić najdłużej. Tak przynajmniej wynika z moich szybkich kalkulacji.
I tu spoiler: zaraz się okaże, dlaczego na maturze wybrałam historię, a nie matematykę.
Kelner, mimo że zamawiam po serbsku, odpowiada mi po angielsku. Nie da się ukryć, że jestem stranką, cudzoziemką. Mój sportowy, swobodny outfit, trekkingowe buty i twarz bez grama makijażu zdradzają wszystko. Nie ma szans, żebym wtopiła się w lokalny koloryt.
Chłonę świat wokół siebie. Uśmiecham się. Dawno nie czułam takiego spokoju w głowie, bez gonitwy myśli, bez listy spraw do załatwienia, bez realnych i wyimaginowanych problemów. Dziś nigdzie mi się nie spieszy. Czekam cierpliwie, aż młody kelner przyniesie moją „kremową falę energii” i liczę, że tym razem to będzie strzał w dziesiątkę.
Trzy młode kobiety przy stoliku obok nie mają tyle cierpliwości. Poirytowane długim oczekiwaniem, ostentacyjnie wstają i odchodzą. Na odchodnym błądzą wzrokiem za kelnerem, by rzucić mu jeszcze spojrzenie pełne pogardy. Kilka minut wcześniej zwróciły mu uwagę za opieszałość. Chłopak, wyraźnie zmieszany, przeprosił i poszedł przyspieszyć zamówienie. Nadaremnie.
A ja? Ja zostaję. Sączę chwilę, jak kawę, i pozwalam jej trwać.
Jest i kawa, do której młody człowiek serwuje mi przyjazny uśmiech. Jak dobrze, że czuć już wiosnę w powietrzu. Wreszcie można usiąść na zewnątrz przy stoliku i nie zamarzając, delektować się parzonym eliksirem. I co najważniejsze, wrócić do domu, nie pachnieć jak wędzonka.
Dym papierosowy jest tu na porządku dziennym i jest totalnie wszędzie. Nie palić wręcz nie wypada. Papieros do kawy, do kotleta, dla towarzystwa, na nerwy. Zawsze pod ręką, jak nieodłączny rekwizyt. Na samym początku mojego pobytu w tym kraju jedna ze znajomych, kiedy oponowałam przy propozycji zjedzenia posiłku w sali dla palących, odparła: Tu jest Kosowo – musisz się przyzwyczaić!
Wracając kiedyś do domu, wypatrzyłam małą kawiarenkę tuż obok. Na drzwiach naklejka z zakazem palenia i informacją o karze grzywny w przypadku złamania zakazu. Z czystej ciekawości zajrzałam do środka i przedarłam się przez chmurę dymu. W środku aktywni i bierni palacze. Moje zdziwienie sięgnęło zenitu, gdy kelner z rozbrajającym spokojem oznajmił, że zakaz to jedno, ale jeśli ktoś chce zapalić – to proszę bardzo.
Z błogiego letargu wyrywa mnie młodzieniec, którego nie kojarzę z zamówieniem. Wyprostowany jak struna staje przede mną, zasłaniając słońce, które jeszcze chwilę temu pieściło moje blade policzki. Domaga się zapłaty. Grzebię w plecaku, szukam dinarów, ale chyba zostawiłam je na stoliku w mieszkaniu. Sięgam po „grubsze” euro i już wiem, że zacznie się polka. Kelner zwraca mi resztę – w euro i dinarach. Chowam do portfela, nie zastanawiam się, nie dokonuję karkołomnych przeliczeń ułamkowych, tylko wracam do swojego świata.
Ale nie… nie daje mi to spokoju. Przeliczam, przeliczam… I nagle widzę przed oczami mojego licealnego matematyka, który w takiej sytuacji uniósłby wzrok znad okularów, zmarszczyłby brwi i spojrzałby na mnie z politowaniem. Cyferki nigdy nie były moją mocną stroną, za to na lekcjach o kątach, rysunkach i kształtach błyszczałam jak gwiazda na niebie. Algebry nie znosiłam, ale profesora i jego aksamitny tembr głosu bardzo lubiłam. Wiem też, że i on miał do mnie słabość.
Poluję wzrokiem na „mojego” kelnera, który przyniósł zamówienie. Kiedy się zjawia, grzecznie z uśmiechem, acz stanowczo wykładam moją kawę na kawę i nieścisłości w wydanej reszcie. Przeprosinom końca nie ma. Młodzieniec obiecuje zająć się tematem, bo „człowiek od rachunku” jakby się rozpłynął w eterze – skończył zmianę podobno. Słońce zachodzi za blokowiska. Rzucając cień na kawiarniane stoliki, zostawia po sobie zimny półcień. Niewydana reszta znajduje się, a ja wracam do mojego lokum.
To był piękny, zwykły dzień. W pamięci zachowam smak kawy, która była jak promienie pierwszego wiosennego słońca. Chłodu ciemnej kurtyny cienia, który się pojawił, gdy słońce się schowało, nie chcę kojarzyć z niefrasobliwą pomyłką kelnera. Bo choć nie wszystko się zgadzało, to nie pozwolę, aby zmąciło spokój chwili, który tam odnalazłam.
Kawa zdała egzamin na czwórkę z plusem. Ale, o zgrozo! plastikowe mieszadełko w papierowym opakowaniu… No, tego nie mogę im darować! I nie jest to jednorazowy wybryk. Całkiem sporo z kosowskich kafan – kawiarni, w których piłam kawę – ma na sumieniu tę sztuczną delikatność. Papierowe opakowanie niby sugeruje ekologiczną troskę, ale w środku czeka plastikowy wyrzut sumienia – lekki, jednorazowy i nie do przeoczenia. Taki mały paradoks codzienności, który powtarza się raz za razem.

