Porozumiewanie się w obcym języku, szczególnie z osobami dla których jest on ojczysty, może przysporzyć nie lada problemów. Najcięższe są momenty, gdy dopiero się uczymy. Niepoprawna wymowa i braki w słownictwie mogą prowadzić do nieporozumień. Czasem nawet po latach używania danego języka zdarza się strzelić gafę. Zobaczmy, jakie językowe faux pas popełniły nasze klubowiczki.
Norweski nie jest skomplikowanym językiem, ale o wpadki na poziomie początkującym nietrudno – zaczyna Anna Maślanka. W norweskim literę “o” wymawiamy jak “u”, a “u” mniej-więcej jak skrzyżowanie “u” z “y”. Słowo du (ty) bardzo łatwo jest więc wymówić jak do (toaleta). Zostałam przed tym przestrzeżona, jednak strasznie trudno było mi się na początku przyzwyczaić do poprawnej wymowy norweskiego “u”. Mina rozmówców, choć z przyzwoitości nie komentowali niczego, wielokrotnie zdradziła mi, że właśnie przez przypadek nazwałam kogoś klozetem.
Agnieszka Jastrząbek wspomina gafę związaną z innym językiem nordyckim.
Dosłownie kilka dni po moim przylocie na Islandię rozpoczęłam pracę w kawiarni. Moja znajomość islandzkiego to było zaledwie kilka rzeczowników, niewiele więcej liczebników i jeszcze mniej czasowników. Dostałam ogromny kredyt zaufania od właścicielek. Ta kawiarnia jest bowiem chętnie odwiedzana również przez rodowitych mieszkańców w wieku mocno emerytalnym, nie każdy z nich mówi po angielsku, a jak to bywa na islandzkiej północy, nie każdy też mówić po angielsku chce. Jednak moja największa wpadka językowa dotyczy młodszych klientów, bowiem to oni przeważnie zamawiają kawę latte. Tvöfaldan latte, takk – poproszę podwójne latte, czyli na podwójnym espresso. Jakież było ich zdziwienie, gdy na ladzie stawiałam dwie kawy! Tvö – to po islandzku dwa (rodzaj nijaki). Jak widać, nie skupiałam się wystarczająco na tym, co było wypowiadane w dalszej kolejności…
Ellie Cullen opowiada o zabawnej sytuacji, jaka spotkała ją w Hiszpanii.
Krótko po przeprowadzce do Hiszpanii poszłam z córką do knajpy na tapas.
Kelner pyta co do picia, a ja: vino tonto por favor.
Czyli poproszę głupie wino, zamiast vino tinto, czyli czerwone.
Kelner udawał, że nie zauważył, ale mało brakowało, a wybuchłby śmiechem. Moja córka, wtedy dwunastoletnia, była oburzona, a ja się po prostu zaczęłam śmiać z siebie.
Francuski również sprawiał problemy naszym klubowiczkom. Jedną z nich jest Anna Tylman.
Byłam dopiero na etapie uczenia się języka francuskiego. Byłam tak zwaną fille au-pair czyli nianią do dzieci, która mieszka z rodziną zatrudniającą. Pewnego dnia pani domu mówi do mnie coś o restauracji, ja podekscytowana zrozumiałam, że idziemy do restauracji i mówię, że ojej, muszę się przebrać w coś odpowiedniego. Niestety chodziło o to, że to oni – czyli ona z mężem idą do restauracji, a mnie powiadamiają, że zostaję pilnować ich dzieci. Nie dość, że zrobiło mi się głupio to jednocześnie poczułam się jak kopciuszek!
W pracy, jako niańka musiałam wytłumaczyć przez telefon, że niemowlak ma biegunkę – kontynuuje Anna. Nie wiedziałam jak brzmi słowo biegunka po francusku (lata przed smartfonem i Google translate), ale wiedziałam jak się mówi kupa i siku. Powiedziałam więc, że dzidziuś zrobił kupę jak siku (caca comme pipi) zamiast, że ma biegunkę (la diarrhée)! Moja pracodawczyni płakała ze śmiechu, ale i pogratulowała mi pomysłowości.
Język Moliera przysporzył nieco śmiechu także Joannie Lampce.
Jestem mistrzynią wpadek językowych. Sadzę francuskie kwiatki od kiedy przyjechałam do Szwajcarii dziewięć lat temu bez znajomości języka. Proszę o pijane kanapki (bourré) zamiast kanapki z masłem (beurre), pytam sąsiada, który skręcił nogę (jambe) jak tam jego szynka (jambon). Notabene od tego czasu sąsiad na mój widok woła: „Dzień doberek, sąsiadeczko. Uprzejmie melduję, że żona w porządku, szynka w porządku”. Od pewnego czasu jest jakby lepiej. Zdołałam w końcu ogarnąć potrzebne mi słownictwo, mimo że francuskiego się nigdy porządnie nie nauczyłam. Ostatnie moje wpadki zdarzają się głównie u weterynarza. W końcu jak dotąd ani roztocza, ani nosówka nie należały do mojego osobistego francuskiego repertuaru. Ani jądra… Co na to poradzę, że nikt a nikt na męskie kuliste narządy płciowe nie powiedział przy mnie testicule (jądra), tylko zawsze couille (jaja)? No, co? Więc gdy zaniepokojona wyglądem tychże u mojego dorastającego psa zadzwoniłam do weterynarza, ani na moment nie przyszło mi do głowy, że mówię coś nieodpowiedniego.
– Dzień dobry, niepokoją mnie jajka mojego psa…
(Z drugiej strony uporczywy kaszel. No ok, myślę, COVID, te sprawy, weterynarz też ma prawo sobie pokaszleć z rana.)
– A co w JĄDRACH pani psa panią niepokoi? – odpowiedział wreszcie używając słowa testicule.
Ach tak! Przecież podobne słowo jest w języku angielskim! „Couille” to musi być po prostu skrót od… więc mówię:
– No te testi-couille są jakby jedno za drugim…
Weterynarz znowu dostał ataku kaszlu, który tym razem przypomina szczekanie, wobec czego poważnie się zastanawiam, czy jego praca mu zbyt nie weszła na głowę. No ale głupia nie jestem, więc poszłam zapytać mojego szwajcarskiego chłopaka.
– No i mówię mu, że te testi-couille jakoś dziwnie wyglądają…
No i chłopak zaraził się szczekaniem. Ja wam mówię, od weterynarza można przywlec choroby odzwierzęce.
Agnieszka Ramian wspomina swoje językowe przygody ze Szkocji.
W ciągu jedenastu lat spędzonych w Szkocji zdarzyło mi się wiele wpadek i wpadeczek językowych. Ja w takie sytuacje albo nie pakuję się wcale albo robię widowiskowy skok na brzuch z wielkim plaśnięciem, a wszystko pomiędzy to po prostu życie. Klasykiem jest jak na pewnej rozmowie o pracę (zakończonej sukcesem!) rekruter zwrócił mi uwagę, że w moim CV na liście umiejętności zamiast order sheet (wypełnianie formularzy zamówień) wpisałam order shit (składanie zamówienia na kupę). Bardzo się uśmialiśmy, a moja literówka zapadła w pamięć i awansowała do miana anegdotki. Po dekadzie i rozejściu się na jakiś czas naszych dróg, ów człowiek wciąż pamięta, jak mnie zatrudniał! I choć o tym też, to ja dzisiaj chciałam o czymś innym – o jednym z wielu razów, kiedy szkocki slang spłatał mi, przeciętnemu użytkownikowi języka angielskiego, psikusa!
Razu pewnego, gdy byłam młoda, szaleńczo zakochana, impulsywna i nieosłuchana ze szkockim slangiem, zdarzyło mi się zasłyszeć pod moim adresem pewne zdanie, a incydent ten zmienił bieg ważnych dla mojego życia wydarzeń. Spotykałam się wtedy z pewnym przystojnym mężczyzną – było wybuchowo. Łzy, kochanie, wojna, rozstania i powroty – ach te porywy serca! Jeśli się zastanawiacie, to ów osobnik był moim rodakiem, ale dużo odważniej niż ja posługiwał się lokalnym dialektem. Któregoś dnia, gdy byliśmy w towarzystwie mieszano-języcznym (a więc, wszyscy w miarę możliwości starali się rozmawiać po angielsku) z jego ust padł epitet Polish lassie. Wbiło mnie w ziemię. I wiecie jaki obraz podsunął mi mój mózg? Pewnego znanego ze swojej wierności owczarka szkockiego o imieniu Lassie (postać z książki „Lassie, wróć!” autorstwa Erica Knighta). Przekonana, że intencją jest obrażenie mnie, wszczęłam awanturę, a chłopina nie pomagał swojej sprawie, dusząc się ze śmiechu. Nigdy wcześniej ani nigdy później nikogo nie spoliczkowałam, ale ten moment wyzwolił we mnie gwałtowną reakcję. Myślałam, że to jest jakiś zamach na moją godność, zawoalowany komentarz odnośnie tego, że ja zawsze wracam.
Jak już wszyscy ochłonęliśmy, powiedziano mi, że lassie, to po prostu w mowie potocznej młoda dziewczyna… Kto by pomyślał, że literatura piękna może wywołać takie zamieszanie swoim przekładem, z zachowaniem oryginalnego imienia, i przesłaniem! W każdym razie, ten jegomość to mój narzeczony i wieloletni partner, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Danuta Łazarczyk przyznaje, że wpadki przytrafiały jej się w różnych językach.
Najczęściej zdarza mi się to w języku rosyjskim, bo jego pozorne podobieństwo do polskiego jest bardzo zwodnicze. Pomijam już cisnące się na usta kwiatki typu pazdrawliaju (gratuluję) w charakterze „pozdrawiam”, czy kanieszna (oczywiście) jako koniecznie – to jakoś jeszcze można przełknąć. Gorzej, gdy występuje się w roli urzędnika i z powagą na obliczu wypytuje petenta wy żywiotie w miestie s familiej, mając na myśli pytanie, czy mieszka z rodziną. Cóż, problem w tym, że familia to po rosyjsku nazwisko, zatem mój biedny rozmówca osłupiał, bo pytałam go z uporem maniaka, czy mieszka ze swoim nazwiskiem.
Po angielsku za to udało mi się wyprodukować wpadkę wszechczasów, gdy chciałam zrobić super wejście do pokoju kolegów z pracy. Zamierzałam na przywitanie rzucić coś zabawnego w stylu to „ja, wasz szczęśliwy traf” i stanęłam w drzwiach z radosnym okrzykiem: Hello, it’s me, your lucky fart! No tak, tylko że fart to po angielsku pierd. O tak, miałam wielkie wejście, które zapamiętali wszyscy w biurze!
W niemieckim aż tak spektakularnie nie było, ale i tak rozbawiłam kolegów, gdy oznajmiłam im, że świadek nie molestował podejrzanego, zamiast powiedzieć, że nie obciążył podejrzanego zeznaniami (użyłam słowa belästigt zamiast belastet).
Natalia Wojas wspomina kilka komicznych sytuacji z Rosji.
Najzabawniejszą wpadkę językową po rosyjsku przeżył mój kolega z działu eksportu, który podczas pobytu na targach chciał kupić ojcu sławetny smakołyk – czerwony kawior astrachański. Poprosił miejscowych o pomoc i ci zaprowadzili go na bazar. Bazar co prawda zaczynał się częścią tekstylną, dominowały na nim dywany, zachwalane przez rosyjskich i kaukaskich sprzedawców. Kolega potraktował to jako część rytuału zakupowego i cierpliwie przedzierał się między barwnymi kobiercami w kierunku, jak sądził, straganów z kawiorem. Jednak sytuacja zrobiła się nieco kłopotliwa, kawior się nie pojawiał, za to sprzedawcy coraz natarczywiej rozkładali przed nim dywany. L. chwalił je, ale zaczął domagać się krasnego (czerwonego) kawioru astrachańskiego. W końcu przewodnik zapytał, czy na pewno ma być cały czerwony i skąd to dziwne życzenie? Kawiory były bowiem różnokolorowe.
Kolega padł ofiarą podstępnego słowa, zwanego fałszywym przyjacielem, gdyż kawior (кавер) oznacza po rosyjsku dywan, a kawior to po prostu икра (ikra).
Takich słów jest znacznie więcej, nie odchodząc daleko od dywanów i kawioru – diwan oznacza kanapę, a kriesło fotel. Dużo problemów mają Polacy również ze słowami zapomnieć i zapamiętać, bo zapomnieć to zabyt’, a zapamiętać – zapomnit’.
Ja do dziś potrafię wywołać uśmiech na twarzy rosyjskiego rozmówcy, jeśli nieprawidłowo postawię akcent (udarienie) w słowie pisat’. Pisat’ oznacza pisać, jeśli akcent stoi na ostatniej sylabie, natomiast pisat’ z akcentem na pierwszej, jak w języku polskim, znaczy… sikać. Na początku pobytu w Rosji nieprawidłowo zdarzało mi się też używać słowo tierpiet’ czyli wytrzymywać, ale bynajmniej nie cierpieć.
Czasem najlepsi rusycyści padają ofiarą zabawnych sytuacji, myląc jakieś słowo. Koleżanka opisywała rozmówcy przez telefon, jak będzie ubrana kurierka, która odbierze ważną i tajną paczkę z granicy (a nie były to czasy powszechnej łączności komórkowej).
– Diewuszka blondinka, u niejo budiet belaja rubaszka i cziornyje trusy.
– Do trusow my nawierno nie dojdiem! – brzmiała odpowiedź.
Opis miał brzmieć, że dziewczyna będzie blondynką, ubrana w białą koszulę i czarne spodnie. Zamiast słowa sztany padło jednak trusy, czyli majtki.
– Do majtek pewnie nie dojdziemy! – wykazał się dowcipem Ukrainiec
Podobne słowa, których znaczenie jest inne w różnych językach również potrafią dać się we znaki. To właśnie przydarzyło się Justynie Michniuk.
Zarówno w języku dolnołużyckim, jak i w górnołużyckim istnieje dokładnie ten sam zwrot, a mianowicie: wjele zboža/zbóža. Ž czytamy jak polskie ż, więc na pierwszy rzut oka Polak myśli, że chodzi po prostu o „dużo zboża”, w sensie ziarna. Ale to nieprawda. W języku górnołużyckim, który poznałam jako pierwszy, przed językiem dolnołużyckim, ten znam jedynie biernie, wjele zboža życzy się w dniu urodzin itp., ponieważ oznacza to „wszystkiego dobrego/dużo szczęścia”. Ale… kiedy złożyłam tak życzenia koledze z Dolnych Łużyc, śmiał się do rozpuku. Bo po dolnołużycku zbóžo to trzoda/bydło. Pożyczyłam mu więc dużo trzody/bydła. W sumie nie są to złe życzenia, w zależności od tego, komu się je składa.
Nawet znając biegle dany język czasem nie da się uniknąć błędów. Opowiada o tym Natalia Brede.
Uczę się chińskiego od siedemnastu lat. Od dwunastu mieszkam w Chinach. Od dziewięciu jestem żoną Chińczyka. Większość nowo poznanych Chińczyków zaczyna rozmowę ze mną od „ależ ty dobrze mówisz po chińsku!”, a ja oczywiście grzecznie zaprzeczam, ale w duchu bardzo się cieszę. Nigdy jednak nie myślę, że już się nauczyłam, ile trzeba, co moje to moje i mogę sobie dać spokój. Nie. Nadal codziennie się uczę, nadal popełniam błędy, nadal mam dziury w głowie. Bo czym innym wytłumaczyć fakt, że kupiłam dwa produkty spożywcze i gdy próbowałam o tych zakupach opowiedzieć mężowi, zamiast kokosa [yēzi] wyszły mi liście [yèzi], a zamiast imbiru [jiāng] – sos [jiàng]?
Językowe błędy i gafy przytrafiają i będą przytrafiać się zawsze. Najważniejsze jest, by w takich sytuacjach nie zrażać się do komunikacji, podejść do sprawy z uśmiechem, a w niektórych sytuacjach wyjaśnić, o co chodziło. Po latach żenujące momenty często zostają w pamięci jako zabawne wspomnienia.
AUTORKI:
Anna Maślanka – redakcja
Agnieszka Jastrząbek
Ellie Cullen
Anna Tylman
Danuta Łazarczyk
Natalia Wojas
Justyna Michniuk
popłakałem się ze śmiechu. Dawno tak dobrze się nie bawiłem.
Artykuł dla mnie – rewelacja