Nigdy nie zapomnę dnia ogłoszenia wyników pisemnych matur. Wracałam do domu cała szczęśliwa, nacisnęłam brzęczyk domofonu, ale nie zostałam wpuszczona od razu. Mama zapytała: jak poszło? Odpowiedziałam zgodnie z prawdą: piątka i szóstka. Odpowiedź chyba była wystarczająco satysfakcjonująca, bo zostałam wpuszczona do mieszkania.
Ale gdy przyznałam się, że piątka z polskiego, a z matematyki szóstka, mama aż się zatchnęła. Kiedy zaś tato wrócił z pracy i się dowiedział, zaczął wszem i wobec głosić, że ta szóstka z matematyki to ostateczny dowód ojcostwa. Lubiłam matematykę, ale nigdy aż tak jak polski. Zawsze kochałam pisać, rozbiory zdań robiłam z zamkniętymi oczyma, stworzenie zarówno piętnastostronicowej rozprawki, jak i lapidarnego eseju było dla mnie bułką z masłem. A jakie ilości książek pochłaniałam! Bywały tygodnie, w których pożerałam (kosztem snu) jedną powieść dziennie. W naszym domu rodzinnym elokwencja i znajomość literatury były ważniejsze chyba nawet niż poprawne posługiwanie się sztućcami.
Częstym weekendowym widokiem był tata z prasą przy biurku, a my – mama, brat i ja – z książkami na ogromnym łóżku rodziców (tam było najlepsze światło do czytania).
Kiedy oglądaliśmy telewizję i dziennikarz źle zaakcentował słowo albo – nie daj Boże! – nieprawidłowo użył jakiegoś wyrazu, szykanom nie było końca – padały obelgi gorsze nawet niż podczas korku w samochodzie. Oczywiście nie prymitywne obelgi rodem spod monopolowego, a eleganckie inwektywy prosto od noblistów, a co najmniej od Intelektualistów przez duże “i”.
W sumie to, że zaczęłam blogować, wydaje mi się dość naturalne – przecież pisanie to jedna z moich największych pasji. Nigdy nie musiałam się wysilać, żeby stworzyć krótszy czy dłuższy tekst. A gdy w związku z wyjazdem w bardzo egzotyczne miejsce (przyznać się, kto z was słyszał o Kunmingu?), nauką bardzo egzotycznego języka i kultury i w końcu emigracją pojawiło się mnóstwo fascynujących (przynajmniej w moim odczuciu) tematów, mogłam rzucić się w wir pisania.
I tylko – dziwna rzecz! – nagle odkryłam, że choć pisanie sprawia mi tyle samo radości, co dawniej, jest o wiele bardziej męczące.
Zawężyłam sobie tematykę. Wróć! Nie zawężyłam, bo nie wpuściłam do niej węży, tylko zawęziłam. Jak się pisze “pire”? Pure? Puree? Purree? Tam chyba gdzieś był jakiś akcent… Na codzień? Nie, Word mi podkreśla, pewnie jednak trzeba pisać osobno: na co dzień. Z rozpędu napisało mi się chmóra, ale kłuje w oczy, więc jednak chmura. Co jednak z tymi słowami, które nie ukłuły w oczy?… Ortografia jeszcze jakoś idzie, ale co z przecinkami? W angielskim stawia się je w innych miejscach, w chińskim w jeszcze innych. Błędna interpunkcja przestała mnie razić, nie wychwytuję popełnionych błędów. Koleżanka klubowa redaguje moje teksty i pewnie nieraz wzdycha z mieszaniną potępienia i rezygnacji. A co z idiomami? Co z wyrażeniami, które w oczach wrażliwego na język ojczysty Polaka są ewidentnymi kalkami językowymi, a ja tak do nich przywykłam, że wcale ich nie zauważam?
Czasem po publikacji tekstu na blogu dostaję komentarz nie na temat wpisu, a naigrywający się z popełnionego błędu – ortograficznego, składniowego, gramatycznego, logicznego. Język ojczysty, który zawsze był mi poddany i o którego używaniu nawet nie musiałam myśleć, bo był jak oddech, jak chodzenie – ten właśnie język powoli umyka. O nie! Czyż stanę się podobną tym, którzy po trzech miesiącach w Stanach Zjednoczonych “lukają przez łindoł”, żeby sprawdzić, czy “kar nadal stoi na kornerze”?
Wracam myślą do tych wszystkich złośliwych komentarzy, gdy popełnię kolejny lapsus językowy. Cóż, zasłużyłam sobie.
I to podwójnie: po pierwsze dlatego, że popełniłam błąd, a po drugie – karma wraca. Kiedyś to ja się naśmiewałam z ludzi, którzy nie potrafili się poprawnie wyjęzyczyć. Policzki pali mi wstyd. Ja, piątkowa uczennica, najlepsza z polskiego w całej klasie, a może i w szkole. Ja, “nazistka językowa”. Ja, zawsze tak pewna siebie, jeśli chodzi o literaturę i język polski. Najbardziej wstydzę się tego, że dawniej nie potrafiłam wykrzesać z siebie empatii i pobłażliwości dla błędów – cudzych i własnych.
Dawniej posługiwanie się idealną polszczyzną było ważną częścią mojej tożsamości. Teraz… Cóż.
Pewnie, że chciałabym, by mój język nadal był giętki i posłuszny. Przyjmuję jednak z pokorą i wyrozumiałością fakt, że tak nie jest i już nie będzie. Błędów będzie coraz więcej – jestem emigrantką, której językiem domowym jest chiński, która czyta głównie po angielsku, która z polską rzeczywistością ma do czynienia z rzadka. Polski nadal jest częścią mojej tożsamości. Ważną o tyle, że chcę nadal go używać i chcę go przekazać córce. Ale już nie na tyle, by popełnianie błędów mogło zachwiać moją pewnością siebie.
Zyskałam również zdrowszą perspektywę względem błędów zarówno językowych, jak i dotyczących innych sfer, popełnianych przez innych. Kiedyś kulawa polszczyzna była dla mnie absolutnie wystarczającym powodem, żeby z danym człowiekiem w ogóle nie utrzymywać bliższych kontaktów. Mierziło mnie słuchanie takiego człowieka, koncentrowałam się na jego błędach, zamiast na treści przekazu. Byłam dumna z tego, że jestem lepsza. Językowo, no ale jeśli językowo, to moralnie również.
Co to za Polak, jeśli nie zna własnego języka?
Całkiem zwyczajny Polak, drodzy moi. Być może język jest dla niego narzędziem komunikacji, a nie wartością samą w sobie. Być może ważniejsze jest dla niego to, CO mówi, a nie JAK. A może, jak ja, kocha język polski i roni łzy nad każdym błędem, którego dwadzieścia lat temu by nie popełnił, a teraz mu się zdarza nagminnie. Ważne tylko, czy jednocześnie wie, że żaden błąd go nie dyskwalifikuje jako użytkownika i że “kaleczenie” języka jest dowodem na to, że nadal CHCEMY się nim posługiwać.
Posługujmy się nim więc z uśmiechem i tkliwością należną językowi ojczystemu. Jeśli popełnimy błąd – poprawmy go i idźmy dalej. A jeśli zobaczymy/przeczytamy/usłyszymy błąd – bądźmy cierpliwi i wyrozumiali. To jest ważniejsze od poprawności językowej.