Gdy na warszawskim Okęciu oczekiwałam na lot do Helsinek i swój pierwszy w życiu dłuższy pobyt za granicami Polski, jeszcze nie wiedziałam, że to początek podróży, która wiele zmieni w moim życiu.
Zmiany zachodziły stopniowo. Każdy kolejny kraj uczył mnie czegoś. Pozwalał patrzeć inaczej na świat, otworzyć się na to, co nowe. Jednak to Tajlandia była tym kluczowym punktem. Miejscem, z którego wyjeżdżałam ze ściśniętym sercem. Które pozwoliło mi zajrzeć w głąb siebie.
Pokochałam samotność.
Znalazłam się na końcu świata, w wiosce w środku dżungli bez nikogo bliskiego czy chociażby kogokolwiek znajomego. Musiałam sobie poradzić sama. W zupełnie innej kulturze, nie znając języka. Już wcześniej przeprowadzałam się sama do różnych miejsc, ale co innego mieszkać czy zwiedzać Europę, a co innego żyć w tajskiej wiosce. I zrozumiałam, że mimo obaw, radzę sobie. Że nic nie stoi na przeszkodzie, by samotnie kontynuować podróż przez świat. I że ta samotność wcale mi nie doskwiera. Prawda, że chętnie zobaczyłabym obok którąś z bliskich mi osób. Ale tęsknota nie rozdzierała mi serca. Ceniłam chwile spędzane sama ze sobą. Nad jeziorem, na motorze, na wycieczkach po okolicy.
Pokochałam ludzi.
Nigdy nie byłam zbyt otwartą osobą. Nie byłam nieśmiała, lecz nie miałam zbyt wielu naprawdę bliskich osób. Wolałam trzymać się tych sprawdzonych przyjaciół, niż nawiązywać nowe kontakty. Starałam się nie przyzwyczajać do ludzi, bo wiedziałam, że nic nie jest na stałe, że nadejdzie chwila, kiedy wyjadę. Że będzie mi żal z powodu rozłąki. Po jakimś czasie to się zmieniło, nauczyłam się czerpać radość z kontaktów ze spotkanymi ludźmi. Uczyć się od nich. Poznawać miejsca, w których żyję lepiej, właśnie dzięki integrowaniu się z otoczeniem. Choć wiem, że większości ludzi, którzy zapadli mi w pamięć, nigdy już więcej nie zobaczę, to mam świadomość jak wiele ich obecność zmieniła. I to jest najcenniejsze.
Wyluzowałam!
Zwykłam być osobą chodzącą jak w szwajcarskim zegarku. Wszystko musiało być zorganizowane. Perfekcyjne. Nawet na wakacjach zamiast się wyspać, zrywałam się rano, aby nie tracić cennych chwil i postępować według narzuconego sobie planu. A gdy coś nie grało – denerwowałam się. Wszystko potrafiło mnie wyprowadzić z równowagi.
W Tajlandii czas jest z gumy. Nie spieszy się nikomu. Bo i po co? Co ma być, to będzie. A kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one. Po pewnym czasie styczności z odmienną kulturą, wiele się we mnie zmieniło. Zrozumiałam, że lepiej się odprężyć, niż gonić za nie wiadomo czym, bez sensu. I poczułam się dzięki temu o wiele szczęśliwsza.
Zaprzestałam zbieractwa.
Skończyło się kupowanie czego popadnie i składowanie w domu. Bo będzie na zaś. Bo kiedyś się przyda. Poznałam ludzi, którzy mając bardzo niewiele, są szczęśliwsi od większości Europejczyków. Wielokrotne przenosiny nie sprzyjały gromadzeniu dobytku. Zrozumiałam, że nie muszę posiadać coraz to większej ilości rzeczy, bo tak naprawdę potrzebuję całkiem niewiele. Zaczęłam więc zamiast rzeczy kolekcjonować doświadczenia i wspomnienia.
I najważniejsze. Zrozumiałam, że marzenia się nie spełniają. Że spełniamy je my sami.
Że mogę żyć poza utartym systemem. Zignorować pięcie się po szczebelkach kariery w zawodzie, który mnie nie cieszy. Nie wiązać się na stałe z jednym miejscem.
Mogę pójść swoją własną drogą, która przynosi mi szczęście i satysfakcję.
Anna Maślanka