Dwie osoby patrząc na tę samą rzecz, będą widzieć ją inaczej. A jeśli chcesz to dosłownie odczuć, ustaw dowolny przedmiot, usiądź na krześle i spróbuj go narysować, a później przesuń je o metr i zrób to samo. I takie jest moje doświadczenie z Edynburgiem, stolicą Szkocji, która stała się moim domem. Za co można pokochać, a za co znienawidzić to miasto i czy można to odczarować?
Szarość, wszędzie szarość.
Nasze pierwsze spotkanie, moje z Edynburgiem, nie było zbyt fortunne. Jako nastolatka, licealistka spędziłam w nim miesiąc, który był dla mnie istną udręką. Byłam zakochana, w pierwszym poważnym związku, który właśnie był na zakręcie, a ja wyjechałam na cały miesiąc! Bez dostępu do internetu, z telefonem na kartę i poczuciem, że jeśli ten związek się skończy, moje życie legnie w gruzach. Ciężko w takiej emocjonalnej aurze zachwycać się okolicą. Tak też było, mój nastrój i wylewane łzy sprawiły, że zapamiętałam to miasto jako szare i smutne. Mimo wakacji było zimno, wietrznie i ciągle padało. Wszystkie szare domy wydawały mi się takie same. Problemy z językiem sprawiały, że miasto, ludzie i okolica były jeszcze bardziej obce. Tego odczucia nie zmieniły kolejne przyjazdy. Nie zmienił fakt, że oprócz mojego brata zamieszkała tam również moja mama. Przez ponad dziesięć lat byłam tam tylko trzy razy, sądząc, że to prawdopodobnie najpaskudniejsze miejsce na ziemi, najbardziej dołujące i ostatnie, w jakim kiedykolwiek zamieszkam.
Punkt widzenia zależy od….
Dziś już wiem, że moje odczucia względem Edynburga niewiele mówiły o nim samym, a więcej o mnie i o tamtym momencie, momentach w moim życiu. Swoje emocje i przeżycia przerzuciłam na niczego niewinne miasto. Obarczyłam je emocjami nastoletniej miłości, a później emocjonalnym chaosem w związku z emigrującą mamą. Przyjazne nastawienie i wszechobecne “Hi, how are you?” odbierałam jak hipokryzje, sztuczność i na sam jego dźwięk dostawałam wewnętrznej furii, bo mi wtedy było zupełnie nie po drodze z I’m fine… Teraz to nastawienie, pytanie, uśmiech i otwartość odbieram zupełnie inaczej. Lubię je i będąc na chwilę w Polsce, szybko za nim zatęskniłam. Niemniej decydując się na emigrację, wciąż miałam w głowie, że to najpaskudniejsze i najbardziej dołujące miejsce na ziemi, a jednak tu przyjechałam.
Zaklęcie odczarowujące
Kiedy decyzja o emigracji została podjęta i ograbiona z mrzonek przez podliczenie budżetu i chłodny realizm, dość szybko okazało się, że najbezpieczniej, najłatwiej, pojechać tam, gdzie ma się kogoś bliskiego. Mając więc mamę w Edynburgu, wybraliśmy właśnie to miasto. Bardzo wyraźnie pamiętam okrzyk mojego męża przy pierwszym przez nas oglądanym vlogu z Edynburga: “Czemu mi nie powiedziałaś, że tam jest tak ładnie!”. Bo nie jest – nie pamiętam, czy tylko to pomyślałam czy faktycznie tak odpowiedziałam. W każdym razie to, właśnie ten jego zachwyt, można uznać za owo magiczne zaklęcie. Zaczęliśmy razem oglądać vlogi. On, żeby oswoić się z miejscem, na które się zdecydowaliśmy, a ja miałam szansę oglądać je w jakimś sensie jego oczami i było to bardzo inne doświadczenie. Zanim więc ostatni karton został nadany, powzięłam silne postanowienie, że jeśli emigracja ma się udać, to musimy zacząć od nowa, ja i Edynburg.
Zielone miasto
Nie pokochałam go, kiedy wysiedliśmy na lotnisku, ale dałam mu szansę. Jak tylko odbyliśmy kwarantannę, zaczęliśmy chodzić na długie spacery. I choć pokazywałam mężowi miejsca, które znałam, tym razem oglądałam je inaczej, na nowo, z innej perspektywy. Przesunęłam swoje “krzesełko”. Zobaczyłam, że domy są piękne i różnorodne. Choć wiele z nich jest szarych, jest w nich sporo odcieni szarości, że są też domy zbudowane z piaskowca, które są i rude, i czerwone. Zakochałam się w architekturze, w budynkach, które są tak bardzo inne od tych mi znanych. Najbardziej jednak urzekła mnie zieleń, której chyba wcześniej nie dostrzegałam. Kolory tej zieleni i jej intensywność. I jeśli myślisz, że zielony to po prostu zielony, to być może nie widziałaś szkockiej zieleni. Takiej soczystej, głębokiej i żywej. Ta zieleń jest w parkach, których jest mnóstwo. Na zielonych wzgórzach, które są częścią miasta i wystarczy z ulicy przejść przez małą metalową bramkę, których jest w mieście wiele, by po pięciu minutach spacerować wśród drzew, krzaków, mając poczucie bycia za miastem, a za chwilę podziwiać jego panoramę z jednego ze wzgórz. Najsłynniejsze ze wzgórz to Arthur Seat, są też pobliskie Pentland Hills, do których dojeżdżam autobusem miejskim w niecałe 30 minut. Tę zieleń spotykam też nad kanałami wodnymi ciągnącymi się przez całe miasto. Są położone dość nisko, co sprawia, że schodząc w dół, ma się poczucie wchodzenia do tajemniczego ogrodu. Dominuje ona w The Meadows, w parku położonym w środku miasta, który może akurat nie ma oczka wodnego ani jeziora, ale może być namiastką “Central Parku”. Natura i zieleń są częścią rowerowych ścieżek położonych w lesie i tuż nad samym brzegiem zatoki, czyhają właściwie za każdym rogiem i mają swoją przestrzeń nawet w centrum miasta. Jak mogłam wcześniej tego nie widzieć?
Nowy rozdział
Mogłam być w miejscu, które uważałam za najbardziej ponure na ziemi, bardzo nieszczęśliwa. Mogłam, ale wybrałam inaczej. Wybrałam danie mu i sobie szansy i jestem sobie za to niesamowicie wdzięczna. Od półtora roku chodzę po tym mieście i wciąż nie przestaję się zachwycać. Trafiam na malownicze uliczki, parki, ścieżki, ogrody i zakątki. Podziwiam dopieszczone przydomowe ogródki i kamienne ruiny zamków. Uczę się obchodzić z pogodą i wprowadzam w życie przysłowie ludzi północy: “nie ma złej pogody, jest tylko niewłaściwy ubiór”. Odczarowałam szary Edynburg i swoim nastawieniem pokolorowałam go na nowo.