Na wielu blogach oraz portalach podróżniczych można przeczytać, jak emigracja odmienia człowieka, uczy, poszerza horyzonty, pomaga w walce z depresją, są też piękne relacje, jak zagraniczny wyjazd pomógł odnaleźć miłość.
Moja historia jest trochę inna.
Od dziecka byłam ciekawa świata i zawsze chciałam wyjechać z Polski. Jako mała dziewczynka nie miałam okazji jeździć za granicę. Byłam jedynie na kolonii w Bułgarii i na jednodniowej szkolnej wycieczce w Niemczech. W szkole zawsze byłam najlepsza z języka niemieckiego i wybrałam liceum z profilem germanistycznym. Marzyłam o studiach w Niemczech.
Gdy zaczynałam pierwszą klasę liceum, moja mama wyjechała do Republiki Irlandii. Był to rok 2007, czas kiedy Polacy tłumnie wyjeżdżali na Wyspy Brytyjskie. Jak to się wtedy mówiło “za chlebem” albo “na zmywak”. U nas powód był ten sam – wyjazd w celu zarobkowym. Miałam wtedy 16 lat i nic nie wiedziałam o Irlandii. Wyobrażałam sobie, że istotą zachodu są drapacze chmur i metro.
Pamiętam, jak zdjęłam z najwyższej półki atlas świata, gdzie były krótkie opisy każdego kraju. Dowiedziałam się z niego, że Irlandia to piękna zielona wyspa, ma bardzo małą populację, niecałe 5 milionów ludzi i jest tam bardzo bezpiecznie. Zamiast szklanych wieżowców były zdjęcia zielonych wzgórz i owieczek.
Do Irlandii przyjechałam po raz pierwszy do mamy na ferie zimowe.
Pierwszym miejscem, jakie odwiedziłam, był kultowy sklep Penneys (poza Irlandią znany jako Primark), pojechaliśmy na klify i do kilku ładnych miasteczek niedaleko Cork. Miło wspominam ten czas, pomyślałam sobie wtedy, że mam fajne miejsce na wakacje, ale nigdy mi nie przeszło przez myśl, aby tam zamieszkać.
Do mojego wyjazdu do Irlandii w dużej mierze przyczyniła się moja babcia, z którą wtedy mieszkałam. Uważała, że tam będę mieć lepszą przyszłość. Zapierałam się rękoma i nogami, lecz nic nie pomogło – dlatego często żartobliwie nazywam mój wyjazd banicją.
W lato 2008 roku spakowałam się w jedną walizkę i wyjechałam do Irlandii. Pamiętam, że w rękach niosłam swój ukochany słownik do języka niemieckiego, bo nie zmieścił mi się w bagażu – kiedyś Ryanair surowiej podchodził do limitów. Całe lato żyłam w ogromnym stresie, mój angielski był bardzo podstawowy, nie znałam nawet czasów przyszłego i przeszłego, nie miałam zielonego pojęcia, jak wygląda szkoła, czy zostanę zaakceptowana, czy dam sobie radę z nauką.
Problemy pojawiły się już na samym początku.
Moja mama zapisała mnie do największej żeńskiej szkoły w mieście. Dość daleko od naszego miejsca zamieszkania, bo tę właśnie szkołę polecił jej znajomy. I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że moja mama nie wiedziała, że rok szkolny w Irlandii zaczyna w ostatnim tygodniu sierpnia, a nie na początku września jak u nas. Tak więc spóźniona o kilka dni, po raz pierwszy odziana w niebieski mundurek stanęłam w progach irlandzkiej szkoły.
Byłam przeszczęśliwa, kiedy okazało się, że w moim roczniku są dwie Polki w identycznej sytuacji jak moja. Dopiero co przyjechały do Irlandii i też nie mówiły po angielsku. Wszystkie trzy byłyśmy w tym samym wieku i wszystkie trzy musiałyśmy się cofnąć się o jeden rok w szkole, aby podszkolić język. Cały czas trzymałyśmy się razem.
A irlandzka szkoła?
Bardzo przypominała mi te high schools z amerykańskich filmów. Każdy przedmiot był z inną grupą, nie było czegoś takiego jak jedna klasa plus wychowawca. Pamiętam wielki chaos, kilkuset uczniów w moim roczniku, dużo przemieszczania się. Żaden nauczyciel nie przedstawił nas uczniom, ale czy miałoby to jakiś sens, skoro nie miałyśmy jednej, swojej klasy?
Na początku było bardzo dużo zajęć opcjonalnych do wyboru: plastyka, zajęcia taneczne, lekcje gotowania, a poza tym (z zajęć obowiązkowych) jeden język obcy, angielski i matematyka. Z języka irlandzkiego byłyśmy zwolnione. Dziwił mnie kompletny brak przedmiotów takich jak historia, biologia czy chemia.
Pamiętam naszą pierwszą lekcję matematyki. Nie miałyśmy wtedy jeszcze podręczników, bo nie wiedziałyśmy jakich potrzebujemy. Nauczycielka zaczęła na nas okropnie krzyczeć, była zła, że mamy czelność przychodzić na lekcję bez książek. Mało rozumiałyśmy, ale byłyśmy pewne, że chodzi tu o te nieszczęsne książki – books.
Po tej lekcji poszłyśmy do innej nauczycielki, która była koordynatorką całego czwartego roku i wiedziała, że dopiero co dołączyłyśmy. Na korytarzu starała się nam coś wytłumaczyć, ale nic nie rozumiałyśmy. Wtedy zaczęła pokazywać gest podcinania gardła i jakby trupa, co nas wręcz przeraziło. Miła nauczycielka widząc nasze miny, poszła po pomoc do innej Polki, która była już w klasie maturalnej i poprosiła ją o przetłumaczenie. Okazało, że matematyczka, która na nas krzyczała nie jest naszą nauczycielką, przyszła tylko na zastępstwo, bo nasza nauczycielka pojechała na pogrzeb znajomego.
Szybko zorientowałam się, że ciężko będzie z integracją, bo w szkole byłyśmy traktowane jak powietrze.
Z zajęć opcjonalnych wybrałam taniec, którego bardzo nie lubię, a zrobiłam to tylko po to, żeby trzymać się z dwoma Polkami. W pewnym momencie przestałyśmy chodzić na te zajęcia. Znalazłyśmy fajne miejsce na zapleczu sali gimnastycznej, gdzie siedziałyśmy pół dnia, tłumaczyłyśmy sobie książki i jadłyśmy kanapki.
Któregoś dnia jakaś nauczycielka nas tam nakryła i wylądowałyśmy u dyrektorki. Oberwało nam się porządnie, że to my nie chcemy się integrować. Sytuacja eskalowała, gdy cały nasz rocznik miał jakiś spacer poza szkołą i my o tym kompletnie nie wiedziałyśmy. Gdy wróciłyśmy z zajęć dodatkowego angielskiego przeznaczonego dla obcokrajowców wszystkie sale lekcyjne na naszym korytarzu były puste.
Coś wtedy we mnie pękło.
Codziennie po szkole płakałam w domu. Oglądałam na naszej klasie fajne imprezy moich znajomych z liceum. Codziennie z nimi pisałam i kłamałam, że dobrze sobie radze w Irlandii. Mamie też nigdy nie powiedziałam o tym, jak jest mi ciężko. Nie chciałam sprawiać jej przykrości. Szczególnie że w tym samym czasie zaczął się kryzys ekonomiczny, który na samym początku bardzo boleśnie uderzył w Irlandię. Ludzie z dnia na dzień zaczęli tracić pracę, a sektor budowlany, który zatrudniał wielu obcokrajowców, prawie kompletnie stanął. Wielu Polaków zaczęło wtedy wracać do Polski, w tym jedna z Polek z mojego roku. Jej mama podjęła decyzję o powrocie z dnia na dzień i nawet nie miałyśmy okazji się pożegnać.
W marcu wypadały moje osiemnaste urodziny i niestety nie miałam odwagi, poprosić mamę o pieniądze na wyjazd do Polski. Wiedziałam, że z kasą było ciężko. Ze łzami w oczach oglądałam zdjęcia moich znajomych w Polsce organizujących wspólnie osiemnaste urodziny w klubach. Na moje urodziny przyszła tylko Kasia, Polka, która została ze mną na roku i znajomi z pracy mojej mamy.
Z dnia na dzień nienawidziłam Irlandii coraz bardziej. Nie chciało mi się w ogóle wychodzić z domu. Miałam już dość pytań znajomych i rodziny z Polski, jak się aklimatyzuję. Byłam już po prostu zmęczona maskowaniem mojej porażki i stwarzaniem pozorów.
Dzisiaj się trochę z tego śmieję, ale wtedy to było dość smutne. Dopiero pod koniec czwartego roku jedna Polka z najstarszej klasy uświadomiła mi i Kasi, że czwarty rok jest tak zwanym transition year, czyli rokiem nieobowiązkowym.
W Irlandii są dwie szkoły: szkoła podstawowa i seconadry school, czyli odpowiednik gimnazjum i szkoły ponadgimnazjalnej w jednym. Pierwsze trzy lata nauki kończą się Junior Cert, czyli egzaminem gimnazjalnym. Czwarty rok jest nieobowiązkowy. To taki czas na rozwijanie pasji, a klasy piąta i szósta przygotowują do Leaving Cert, czyli matury. Dopiero wtedy zrozumiałam, dlaczego miałam tak dużo zajęć typu taniec czy gotowanie i znalazłyśmy nawet czas na siedzenie przy sali gimnastycznej. Poczułam się trochę jak idiotka, bo cały czas myślałam, że całe szkolnictwo w Irlandii tak wygląda.
Mówi się, że wszystko przychodzi z czasem i staje się łatwiejsze.
Że szok kulturowy mija i przyzwyczajamy się do nowego środowiska. U mnie tak łatwo to nie przyszło. Na piątym roku zaczęłam już normalną naukę, przygotowywałam siedem przedmiotów na egzamin maturalny. Denerwowałam się, kiedy miałam wiedzę na dany temat, a nie umiałam tego wytłumaczyć z powodu niedostatecznej znajomości języka. Wyobraźcie sobie, że np. doskonale wiecie, na czym polega proces fotosyntezy, ale nie jesteście w stanie opisać tego nauczycielowi. Na początku nauczyciele zakładali po prostu, że tej wiedzy nie mam.
Ta irytacja i brak zrozumienia jeszcze bardziej mnie załamały. Zaczęłam opuszczać często szkołę, uczyłam się sama z domu. Pamiętam, jak całe podręczniki miałam zapisane ołówkiem, bo musiałam tłumaczyć prawie każde słowo. Krok po kroku udało mi się podłapać angielski, ale taki książkowy. W konwersacji z Irlandczykami słabo wypadałam. Jeśli czegoś nie rozumiałam, tylko się uśmiechałam. Maturę pomimo słabego angielskiego zdałam dość dobrze i udało mi się dostać na jeden z najlepszych uniwersytetów w Irlandii.
Na studiach już się dobrze odnalazłam.
Jako kierunek wybrałam sinologię, szybko zaczęłam osiągać najlepsze wyniki, poznałam studentów z całego świata. Pomału wszystko zaczęło się układać. To o czym pisałam w pierwszym zdaniu, przyszło do mnie później, wyjechałam do Chin, które pomogły mi wyleczyć swoje kompleksy i depresję, a podczas wyjazdu do Tunezji poznałam mojego męża. W każdym nowym kraju szybko się odnajdywałam i z łatwością przychodziło mi poznawanie ludzi.
W tym roku mija 14 lat, odkąd mieszkam w Irlandii, to prawie pół mojego życia. Moja relacja z Irlandią jest skomplikowana. Jest to mój dom, ale wspomnienia ciężkich początków i samotności czasami wracają, tyle że są bardzo zamazane. Coś co dla nastolatki jest bardzo istotne tak jak osiemnastka, studniówka, pierwsze wypady do klubów, dzisiaj nie ma kompletnego znaczenia.
Problemy emigracji to nie tylko brak znajomości języka, biurokracja, zakładanie nowych kont bankowych czy karty pobytu.
Moja historia jest trochę nietypowa, bo wyjechałam jako prawie dorosły człowiek, ale jednak jako dziecko emigrantów. Nie była to moja decyzja, więc przez wiele lat obwiniałam moją mamę i babcię.
Kilka miesięcy temu poznałam w mojej pracy Polkę, która tak samo jak ja przyjechała do Irlandii w wieku 17 lat. Opowiedziała mi, że też kompletnie sobie nie poradziła z tą zmianą i brakiem akceptacji i szybko zaczęła chodzić na wagary – zamiast w szkole siedziała osiem godzin na ławce w parku. Szkoła dzwoniła do jej rodziców, ale oni nic nie rozumieli. Po kilku miesiącach rzuciła szkołę. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, ile siły dała mi ta moja “banicja”. Nauczyłam się, że nie nad wszystkim w życiu mamy kontrolę, nie wszystko idzie zgodnie z planem.
Myślę, że cytat z książki Andreasa Pflügera “Raz na zawsze”: “Nie możesz zmienić kierunku wiatru, ale zawsze możesz ustawić żagle tak, aby osiągnąć swój cel” bardzo pasuje do mojej emigracji. Dzisiaj jestem z siebie dumna i często powtarzam sobie, że skoro dałam sobie radę bez języka na tak późnym etapie edukacji, to teraz dam sobie radę prawie wszędzie.
Bardzo fajnie napisany artykuł i gratuluję siły ducha, że tyle przetrwałaś! Nawet ze znajomościa jezyka emigracja nie jest łatwa, a co dopiero bez. Możesz być z siebie dumna 🙂
[…] miałam troszkę szczęścia na początku. Moja praca nie była szczytem marzeń, jednak pracowałam z umową i bezpośrednio w firmie, a nie […]