Felietony

Temat imion zawsze wzbudza wiele emocji. Nasza poprzednia publikacja na ten temat to potwierdziła. Dziś przedstawiamy więc kolejne historie o poszukiwaniu tego najbardziej idealnego imienia przez nasze klubowiczki.

Dorota mieszka w Anglii i podobnie jak wiele z nas, Polek na obczyźnie, pragnęła wybrać imiona, które będą odpowiednie dla przynajmniej dwóch kultur i języków. Moje imię Dorota pochodzi z greckiego i oznacza dar od Boga, więc często przypominałam mojemu mężowi, jaki to prezent od opatrzności dostał. Potem jednak sprawdziliśmy znaczenie jego imienia – Maciej i okazało się, że także pochodzi z hebrajskiego i oznacza dokładnie to samo, co moje imię. Jesteśmy więc takimi prezentami dla siebie. Dwójka moich dzieci urodziła się w Anglii i szukaliśmy imion, które byłyby łatwe do wymówienia zarówno w Polsce, jak i w naszym nowym kraju, ale również by zaspokoiły moją twórczą fantazję. Nasza córka to Olivia Konstancia.

W Anglii uważa się, że imię Olivia podobno wymyślił Szekspir i użył w „Wieczorze Trzech Króli”, są jednak dowody, że było znane już w średniowieczu. Pochodzi z łaciny, od drzewa oliwnego. Konstancię wymyśliłam dla córki ja. Będąc na koloniach w Niemczech w wieku 13 lat, miałam uwielbianą przez wszystkich koleżankę o takim imieniu. Nazywaliśmy ją w skrócie Koni. Miłość do tego imienia towarzyszyła mi przez te wszystkie lata, każda wymyślona bohaterka miała tak na imię. Moja córka jako małe dziecko nie lubiła swoich imion, ale teraz je uwielbia. Nasz syn to Oscar Samuel. Uwielbiam imienia o pochodzeniu biblijnym – nie jestem wierząca, ale kiedyś byłam i Biblię znałam prawie na pamięć. Dlatego Samuel. Mąż nie zgodził się, by syn tak miał na pierwsze imię. Samuel z hebrajskiego oznacza „wyproszony od Boga”. Bardzo długo nie mogliśmy znaleźć pierwszego imienia dla syna. Dopiero któregoś dnia na lotnisku w Kopenhadze zobaczyliśmy cudownego chłopca o anielskich blond włoskach, na którego mama wołała Oscar. Oboje z mężem wtedy doznaliśmy olśnienia. To było to imię. Imię Oscar ma dwie genezy, jedna z germańskiego i oznacza włócznię Boga, a druga z iryjskiego, gdzie pochodzi od określenia przyjaciel jeleni. Śmiejemy się nieraz z mężem, że dostaliśmy Oscara (jak tę nagrodę filmową) od losu.

Mieszkająca także w Anglii Agnieszka, podobnie jak Dorota, miała ogromne problemy z wyborem imienia dla syna. Długo zanim na poważnie zaczęliśmy z mężem starać się o dziecko, wiedzieliśmy, jak nazwiemy córeczkę i w ogóle nie myśleliśmy o imieniu dla chłopca. W końcu zaszłam w ciążę, a badanie USG w dwudziestym tygodniu pokazało, że będziemy mieć synka. Przez kolejnych dwadzieścia tygodni próbowaliśmy z mężem dojść do porozumienia i wybrać imię. Niestety imiona, które podobały się mi, nie podobały się jemu i na odwrót. W pewnym momencie mąż stwierdził, że nazwiemy syna Wincent, bo jest to niespotykane imię (on tak twierdził, ja już wtedy znałam dwóch Wincentów) oraz z zamiłowania do filmu „Pulp Fiction” Quentina Tarantino. Choć jest to jeden z moich ulubionych filmów, to imię od początku mi się nie podobało.

Niestety sama nie miałam konkretnych propozycji. Gdy nasz syn się urodził, upierałam się, że jeszcze nie wybraliśmy imienia. Mówiłam do niego po prostu Synuś. Mój mąż oczywiście dalej obstawał przy Wincencie. W końcu po około dwóch tygodniach od porodu uległam, gdy wszyscy zaczęli mówić, jaki ten nasz Synuś jest do mnie podobny. Pomyślałam, że skoro nie jest podobny do taty, to niech chociaż ma imię przez niego wybrane. I tak został Wincent. Na początku ciężko mi było się przyzwyczaić, ale z czasem to zaakceptowałam. Wincent ma teraz półtora roku i w ogóle nie jest już do mnie podobny, to cały tata, a ja nie wyobrażam sobie inaczej do niego mówić. Jedno jest jednak pewne, imię dla drugiego dziecka wybieram ja.

Dominika mieszka po sąsiedzku, w Szkocji, ona jednak miała większy problem z imieniem dla córki. Imię dla mojego syna miałam wybrane właściwie od zawsze. Jako mała dziewczynka zaczytywałam się w bajkach i fantastycznych historiach, w których dobro walczyło ze złem i oczywiście nieodmiennie zwyciężało. Bardzo często pojawiała się w nich postać bohatera albo szlachetnego księcia o imieniu Ryszard. Każdy z bajkowych Ryśków zawsze wygrywał z siłami zła, zabijał smoki i uwalniał więzione w wieży księżniczki. Takim sposobem w moim dziecięcym umyśle powstał archetyp bohatera z dużym napisem „Ryszard Lwie Serce” na rozwianej pelerynie.

Później mając lat naście, po cichu podkochiwałam się w Richardzie Chamberlainie (dzisiaj myślę: serio??) i mniej więcej w tym samym czasie postanowiłam, że jeśli kiedyś będę miała syna, to będzie on nosił imię obiektu mojego platonicznego zauroczenia. Minęło sporo czasu, o postanowieniu zapomniałam. Kiedy wyszłam za mąż i zaszłam w ciążę, wróciło pytanie o imię dla dziecka. Wiedziałam już, że będzie to chłopiec. Tak się złożyło, że mój teść, którego niestety nie miałam okazji poznać, nosił także imię bajkowych bohaterów z moich dziecięcych lat. Kwestia wyboru imienia rozwiązała się niejako sama – mój syn został Rysiem po dziadku. I oczywiście na pamiątkę mojej dziecięcej słabości do bohaterskich Ryszardów walczących ze złem.

Natomiast, żeby rodzinnej sprawiedliwości stała się zadość, drugie imię dostał po moim tacie: Ryszard Krzysztof. Wybór imienia dla mojej córki nie był już taki prosty. Przez cały czas ciąży wymyślałam kolejne imiona, dopasowywałam do rosnącego brzucha, wymawiałam je w myślach. Gdy któreś przypadło mi do gustu, to nie zyskiwało aprobaty mojego męża. Poszukiwania imienia trwały przez kilka miesięcy, a my nie mogliśmy dojść do konsensusu. Jakiś tydzień przed terminem porodu nagle mnie olśniło. Imię, które zawsze powodowało uczucie ciepła w sercu i przywoływało dziecięce beztroskie lata: „Zuzia, lalka nieduża…”. Pamiętacie tę piosenkę? Okazuje się, że miałam słabość do tego imienia od dawna, bo właśnie Zuzannę wybrałam dla siebie jako imię nadane przy bierzmowaniu. To piękne imię pochodzi z języka hebrajskiego, od słowa szoszan oznaczającego lilię. Pamiętam też batalię, jaką musiałam stoczyć, żeby odpowiednie „władze” się na mój wybór zgodziły, ponieważ w ówczesnym rejestrze świętych nie widniała żadna Zuzia. Bez bitwy obyło się na szczęście przy ustalaniu imienia córki, która koniec końców została Zuzanną Cecylią.

Agnieszka, która mieszka we Francji, zdecydowała się na francuskie wersje imion. Posłuchajcie dlaczego. Moja starsza córka ma na imię Irène, nie Irena, a mój syn z drugiego małżeństwa – Stanislas, a nie Stanisław. Mieszkamy we Francji i zdecydowaliśmy się na imiona, które funkcjonują w obu krajach w pisowni francuskiej, aby ułatwić dzieciom życie w meandrach francuskiej administracji. Irène nosi imię mojej ukochanej (i niesfornej) babci. Dodatkowo byłam pod wrażeniem twórczości Ireny Zarzyckiej (kto czytał “Pannę Irkę”?) i trochę wierzę w to, że imiona noszą w sobie pewien potencjał. Eirene – greckie słowo, od którego wywodzi się to imię, oznacza “pokój”.

Irène jest u progu pełnoletności i wyrosła z niej niezależna, radosna kobieta, a z tym “pokojem” to się jeszcze okaże. Jest to dzisiaj we Francji rzadkie imię, była jedną jedyną Irène w szkole i prawdę mówiąc, nie wiem, czy mojej córce się to podobało. Z imieniem Stanislas historia jest dużo krótsza: gdy czytaliśmy francuską księgę imion, było to pierwsze i, jak się okazało, ostatnie męskie imię, przy którym byliśmy oboje zgodni, że nam się podoba. Wyczytaliśmy, że Stanisław, ten, który staje się sławny, jest osobą pracowitą, mocno stąpającą po ziemi. Przeoczylismy natomiast sugestię, że lubi rządzić i faktycznie mamy w domu małego szefa.

Agata, która mieszka w Turcji miała jeszcze cięższy orzech do zgryzienia, bo szukała imion, które dobrze wpasują się w oba, przecież bardzo odmienne, języki. Nie mieliśmy żadnego konceptu. Ja chciałam, żeby imię miało polski element, ale nie znalazłam nic odpowiedniego. Niestety w tureckim jest mało imion męskich podobnych do polskich, a te, które istnieją są już bardzo oklepane wśród polsko-tureckich dzieci w moim otoczeniu. Myślałam też o polskim Antonim po moim dziadku, ale gdy zobaczyłam, że w tej chwili w Polsce jest to jedno z najmodniejszych imion, to odpuściłam. Zaczęliśmy szukać wśród imion tureckich. Weszliśmy na pierwszą z brzegu stronę internetową z imionami, dojechaliśmy do A – Arda i oboje powiedzieliśmy, że to jest to. Przy czym nie było jeszcze wiadomo, czy to synek (Arda to imię męskie), ale oboje czuliśmy, że tak i faktycznie tak się stało.

Ja sama miałam silne poczucie, że to musi być to imię, bo wręcz „zobaczyłam” wtedy mojego synka jako Ardę właśnie, widziałam dokładnie jak wyglądał, co dla mnie nie było czymś normalnym, bo w ciąży nie miałam instynktu macierzyńskiego i nie miałam żadnych wyobrażeń. Uznałam więc, że musi to być to. Nasz drugi niedawno urodzony syn ma na imię Bartu. To także imię starotureckie, ale tym razem zależało mi już na zbliżonym brzmieniu do polskiego imienia i to się udało.

Od początku mówimy do małego Bartuś, co także odpowiada tureckiemu zdrobnieniu Bartüş. I tym razem również nie kierowaliśmy się żadnym dodatkowym znaczeniem, zależało nam po prostu na ładnym brzmieniu i tym, żeby imię było proste dla każdego, niezależnie, czy pochodzi z tureckiej czy z polskiej części rodziny. Jednak i w przypadku Ardy, i w przypadku Bartu okazało się, że oba imiona idealnie pasują do naszych dzieci. Arda oznacza ponoć przywódcę, drogowskaz, ale także „tego, który przybył późno” (co by też się zgadzało, skoro urodziłam go w wieku 38 lat). Bartu z kolei oznacza dobrobyt (na to liczymy w trudnych czasach), ale także miejsce przeznaczenia, miejsce docelowe, co też ma sens, skoro nie planujemy już więcej dzieci.

Historia wyboru imienia, którą opowiedziała Olga z Islandii jest dość zaskakująca, bo imię pojawiło się całkiem przypadkowo. Imię dla mojego pierworodnego wybrałam, gdy byłam na początku czwartego miesiąca ciąży, jednak do końca nie wiedziałam, jak będzie. Nie było go na mojej liście imion dla dziecka, którą zaczęłam tworzyć już kilkanaście lat wcześniej (która mała dziewczynka nie ma imion dla córeczki?). To imię na nas spadło, a raczej to my na nie spadliśmy.

Na długo przed ciążą zaplanowaliśmy urlop, na który pojechaliśmy, gdy byłam w czwartym miesiącu. Pretekstem do wyjazdu było wesele w rodzinie, ale przy okazji zaplanowaliśmy wyjazd na Majorkę i tygodniowy rejs po Balearach. Partner to zapalony żeglarz, ja zaś – optymistka z chorobą morską – dałam się przekonać. Ciąża sprawiła, że nad wyjazdem zastanowiłam się po raz drugi, ale ostatecznie go nie odwołałam. Ciąża przebiegała prawidłowo. Podczas urlopu miałam już zaokrąglony brzuch, który łatwo sprowadzał tematy na te parentingowe. Lista imion w głowie już była gotowa dla obu płci. Od początku ciąży wzięłam się na poważnie za moją listę imion i spisywałam najpiękniejsze imiona międzynarodowe, a potem kolejno eliminowałam poniektóre, aby zmniejszać wybór. Chciałam imię, które widniałoby w spisie polskich i islandzkich imion i nie miało żadnych charakterystycznych znaków dla danego języka. Rejs po Balearach rozpoczęliśmy na Majorce i pierwszego dnia popłynęliśmy na Ibizę. To było 12 godzin fal, bujania i walki z chorobą morską z dala od lądu.

Po całym dniu na morzu bez jedzenia, praktycznie bez picia, odwodniona i w ciąży byłam wykończona. Postanowiłam, że moja noga na żaglówce już nie postanie. Wyszliśmy z bagażami na ląd i poszliśmy do pierwszej lepszej knajpy przy plaży. Tam zaaranżowano mi całą wielką kanapę, na której położyłam się pod kołdrą z łodzi. Kucharz specjalnie dla mnie przygotował suszone jabłka, zupę i wodę. Nic jednak nie byłam w stanie przyjąć i po kilku godzinach personel i współtowarzysze wspólnie stwierdzili, że czas jednak wezwać karetkę. Karetka zabrała nas do najbliższego szpitala. Dochodziłam do siebie dwa dni. Spałam kilkanaście godzin.

Gdy w miarę doszłam do siebie, polecieliśmy samolotem na Majorkę, gdzie czekaliśmy na znajomych, którzy kontynuowali rejs. Jak później się dowiedziałam, mój partner zapakował mnie do karetki i wrócił podziękować personelowi za opiekę i pomoc. Wychodząc zapytał jednak, jak nazywa się to miejsce. W odpowiedzi od restauratorów padło: Cala Sant Vicenç. Na co mój partner złożył luźną obietnicę: to jak będzie syn, damy mu na imię Vincent. Od tamtej pory brzuch był Vincentem, jednak ja wiele tygodni miałam wątpliwości. Na dzień przed USG, na którym miałam poznać płeć dziecka, powiedziałam do partnera: myślisz, że Amelia nam wybaczy, że całą ciążę mówiliśmy na nią Vincent? Nie musiała. Na USG ukazał się chłopak, który rozwiał wątpliwości i od tamtej pory już był małym Vincentem. Obiecałam sobie, że któregoś dnia zabiorę syna na Ibizę, ale już na pewno nie drogą morską.

Ola jest świeżo upieczoną mamą, więc dyskusje na temat imienia dla dziecka prowadziła całkiem niedawno. Gdy zaczęliśmy starać się o dziecko, ustaliliśmy, że jeśli urodzi się chłopiec, imię wybierze mąż, a jeśli dziewczynka, to ja. Dodatkowo mieliśmy kilka zasad – imię miało być w miarę popularne (rozpoznawalne), łatwe do zapisania, wypowiedzenia i najlepiej krótkie. Ja wybrałam Annę (mam tak na drugie i zawsze bardzo mi się podobało), a mój mąż stwierdził, że pierworodnego syna nazwie tak samo jak on – James.

Moja rodzina za bardzo się nie wtrącała, ale jego była bardzo na nie, bo podobno to bardzo złe w judaizmie nazywać dziecko po kimś, kto jeszcze żyje. Teściowa wydzwaniała do męża i do mnie z prośbami o zmianę imienia, ale nas nie przekonała, a ja zgodziłam się na poprzednie warunki. Cała rodzina trzymała kciuki za dziewczynkę, bo Ania okazała się imieniem bezproblemowym, na dodatek hebrajskim. Urodził się jednak chłopiec i zarejestrowaliśmy go jako James. Krótko potem zaczęły się problemy techniczne – było dwóch Jamesów w jednym mieszkaniu! Dlatego wywarłam presję na mężu, żeby określić, jak będziemy się zwracać do syna, żeby się chłopak nie pogubił. Stanęło na Jimmym po pradziadku ze strony ojca i tak mam męża i syna o tym samym imieniu: na jednego wołam James, a na drugiego Jimmy.

4 2 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze