FelietonyKolonia

Kiedy przeprowadzałam się do Nowego Jorku, byłam pewna, że pracę znajdę w ciągu miesiąca. Przecież moje CV prezentowało się naprawdę imponująco, a rynek był pełen ofert dla specjalistów do spraw marketingu. I to jakich ofert! Od startupów, przez liczne firmy kosmetyczne, skończywszy na gigantach branży modowej. Żyć nie umierać. I składać podania!

Martwiłam się wręcz, żeby mnie za szybko nie przyjęli, bo zaraz po przeprowadzce musiałam wrócić jeszcze na chwilę do Polski, na wesele przyjaciółki, a amerykańscy pracodawcy słyną ze swojego skąpstwa w temacie dni urlopowych. Nie, nie, nie. Niech mnie zatrudniają, pozwalam, ale może po wakacjach dopiero.

Wakacje minęły, a ja powoli zaczynałam rozumieć, że moje CV nie zrobi w Stanach na nikim wrażenia. Brakuje w nim najważniejszego – doświadczenia na rynku amerykańskim. Wyglądało na to, że w wieku trzydziestu dwóch lat będę musiała zacząć od początku. Mąż wręcz sugerował przed-początek i pójście na studia na lokalnej uczelni. “Żeby już wejść w system”. Nigdy w życiu! No ale bez szkoły i bez znajomości… A jednak udało mi się dostać zaproszenia na trzy rozmowy kwalifikacyjne. I tym samym narodziła się we mnie fascynacja amerykańską kulturą rekrutacji. 

W Polsce pracowałam w sumie w czterech różnych firmach, rozmów o pracę odbyłam znacznie więcej, miałam już pewne doświadczenie, również z dziwnymi pytaniami. I chociaż wiem, że polski rynek pracy pozostawia wiele do życzenia i wcale nie jest tak, że to najlepszy kandydat zawsze zostanie zatrudniony, wciąż mam wrażenie, że umiejętności potrzebne na danym stanowisku mają jakiekolwiek znaczenie. Chociaż pozorne. W Nowym Jorku przekonałam się, że są najmniej istotne.

Przede wszystkim proces rekrutacyjny przypomina skrzyżowanie między subtelną sztuką polowania na najlepszą partię podczas szczytu sezonu matrymonialnego w janeaustinowskiej Anglii, cyrkowymi akrobacjami godnymi Cirque du Soleil i partią szachów, w której każda strona nauczyła się zupełnie innych zasad.

Internet pełen jest wskazówek dotyczących tego, co należy, czego nie należy i jakich słów kluczowych powinno się użyć podczas rozmowy, żeby odpowiednio wysoko spozycjonować się w umyśle rekrutera. Pierwsza rozmowa najczęściej polega na tym, żeby udowodnić, jak bardzo jest się zainteresowanym firmą X. Oznacza to, że należy przygotować sobie listę pytań dotyczących firmy. Im dociekliwsze, tym lepiej. Jeśli na pytanie, czy macie pytania, odpowiecie, że nie – jesteście skreśleni. Podobnie, jeśli nie wyślecie rekruterowi podziękowania za poświęcony wam czas.

Byle nie za szybko, bo będzie wyglądało na to, że chcecie mieć to z głowy. I nie za późno. To trzeba wyczuć.

Na pierwszej rozmowie wiedziałam tylko o tym ostatnim. Zostałam zaproszona na wstępny etap rekrutacji dosłownie kilka minut po kliknięciu na guzik “łatwej aplikacji” na LinkedIn, wyznaczono mi termin spotkania na następny dzień, w Hell’s Kitchen. W zasadzie od razu wiedziałam, że coś jest nie w porządku, ale postanowiłam skorzystać z okazji i zrobić sobie rozgrzewkę przed “prawdziwymi” rozmowami. Dlatego ubrałam się elegancko, wsiadłam do metra, po prawie godzinie przebijania się przez komunikacyjną sieć nowojorskiego krwiobiegu dotarłam na miejsce i dowiedziałam się, że rekruterzy mają opóźnienie. Raptem godzinne… W międzyczasie dostałam do wypełnienia formularz. Jedno z pierwszych pytań brzmiało: “Jeśli byłabyś zwierzęciem, to jakim?”. Bezmyślnie chciałam napisać, że smokiem, ale przemyślałam sprawę i wpisałam kota. I bardzo dobrze. Podczas rozmowy, która trwała całe pięć minut i podczas której pani głównie mówiła o tym, jaka firma jest cudowna, usłyszałam tylko jedno pytanie: “dlaczego kotem?”. 

Kolejną rozmowę, tym razem w formacie telefonicznym, przeprowadzała zmanierowana założycielka startupu modowego. Ona z kolei zapytała mnie o to, ile piłeczek tenisowych mieści się w limuzynie. Przekonana, że się przesłyszałam, poprosiłam o powtórzenie. “Tenis! Nie wiesz, co to jest tenis?!” – usłyszałam w odpowiedzi. Okazuje się, że moja niedoszła pracodawczyni ewidentnie wyszukiwała w internecie instrukcji do rekrutacji, a to było jedno z zalecanych pytań, które testują sposób myślenia potencjalnego pracownika. Jest ich mnóstwo! Można na przykład zapytać o to, ile kosztowałoby umycie wszystkich okien w stanie Montana. Albo poczęstować kandydata kawą i sprawdzić, czy po rozmowie pójdzie umyć kubeczek. Upuścić przy nim długopis – jeśli nie podniesie, jest socjopatą bez pomocnych odruchów.

Mój numer jeden to poproszenie kandydata o to, żeby skoczył z okna.

Specjaliści do spraw rekrutacji wskazują dwie reakcje jako optymalne – wejść na parapet i skoczyć do środka pokoju (co świadczy o kreatywności) albo spytać, w jaki sposób firma na tym zyska (a to ma znaczenie?). Nie przemawia to do mnie. Kubeczka po kawie bym nie odniosła, w końcu podczas rozmowy kwalifikacyjnej jestem jeszcze gościem. Długopisu bym nie podniosła, może faktycznie jestem socjopatką, a może przemawia do mnie japońska filozofia udawania, że nie zauważa się ludzkiej słabości. A gdyby ktoś mnie poprosił o skoczenie z okna, na pewno nie pytałabym, co zyska na tym firma. 

Podczas trzeciej rozmowy w formie wideokonferencji z fantastycznym duńskim startupem mój rekruter twierdził, że mnie nie słyszy.

Z perspektywy czasu, po wszystkich przeczytanych artykułach dotyczących technik psychologicznych stosowanych podczas rozmów kwalifikacyjnych, nabrałam podejrzeń, że blefował. Słyszał, po prostu chciał sprawdzić, jak sobie poradzę w nieoczekiwanej sytuacji, czy będę proaktywna, czy to ja zaproponuję alternatywne rozwiązanie. To wszystko prowadzi mnie do jednego wniosku – podczas ubiegania się o pracę w Stanach nie wolno ufać nikomu, a podstęp należy węszyć absolutnie wszędzie. Nic dziwnego, że ten kraj pełen jest zwolenników spiskowych teorii.

Nie lubię gierek w relacjach międzyludzkich. Bez względu na to, czy są to relacje romantyczne, towarzyskie czy zawodowe. Może jestem staromodna, ale lubię bezpośredniość. Nie wiem również, czy chciałabym pracować w miejscu, w którym bardziej niż moje kompetencje, ceniona jest zgodność z jakimś dziwnym kluczem, wypracowanym za miliony dolarów przez specjalistów w dziedzinie HR. Przecież to… absurd!

Maja Klemp

5 2 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze