Nigdy nie chciałam mieć dzieci. Pomimo pedagogicznego wykształcenia i sympatii do dzieci, nie wyobrażałam sobie posiadania własnych.
Rok 2019 był czasem wielu zmian w moim życiu. W kwietniu zmarł mój ojciec, kilka dni później dostałam nową pracę, w której musiałam się wykazać, a na brak zajęcia nie mogłam narzekać. W czerwcu złamałam dwa palce u stopy, kiedy to w napadzie wścieklizny kopnęłam męża w piszczel. Zrobiłam to gołą stopą. Poczułam zalewające ciepło, jeszcze większą złość, no i przede wszystkim ból. Podreptałam do łazienki, złapałam się za stopę, łzy płynęły strumieniem. Płakałam z bólu i frustracji, że jestem taką idiotką i ukarałam samą siebie. Zadzwoniłam do przyjaciółki i usłyszałam: “Prawdopodobnie jest złamany, skoro walnęłaś go (męża) z całej siły. Jak Monika (nasza wspólna przyjaciółka) złamała palec u stopy, to jej tak dziwnie dyndał”. No, moje palce też “dyndały”.
Obrażona na cały świat, poszłam na pogotowie. W tramwaju ktoś nadepnął mi na tę poszkodowaną stopę. Dodreptałam. Na miejscu nikt nie zrobił mi prześwietlenia. Pani pielęgniarka pomacała nieszczęsne paluchy i uznała, że “te palce takie są, mogły się odgiąć”. Przykleiła mi plaster, delikatnie, jakby nalepiała go na ranę. Kazała wrócić, gdyby następnego dnia nie było lepiej. Oczywiście wróciłam, bo rano stopa była nie tylko opuchnięta, ale także sino-purpurowo-zielona. Jakby powiedziała moja mama “sino-papuciasty róż”. Okazało się, że to złamanie.
Złamanie i załamanie, bo w kolejnym tygodniu leciałam do Polski i miałam zaplanowany wyjazd w Bieszczady. Lekarz zasugerował pozostanie w domu lub, jeśli koniecznie muszę szwędać się po górach, zakup naprawdę dobrych butów. Skorzystałam z drugiej rady. W tym samym czasie trochę mi się przytyło. Pobolewały mnie też plecy. Wszystko ładnie złożyłam w jedną układankę. Połączyłam nadwagę z ciężką fizyczną pracą i wyszedł ból pleców. Poszłam do lekarza rodzinnego. Dostałam skierowanie na rezonans magnetyczny i rentgen kręgosłupa. Do tego wszystkiego miałam też za niski cukier. Badania i prześwietlenia nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Postanowiłam, że schudnę.
Wyjeżdżając w Bieszczady, byłam prawie pięć kilo lżejsza. W górach się nie oszczędzałam. Byłam zażenowana słabą kondycją i wiedziałam, że muszę dać sobie wycisk. Wróciłam do Oslo z ogromną nadzieją, ba!, z przekonaniem, że straciłam kilka kilogramów. Niestety. Jak wielkie było moje rozczarowanie, kiedy to podła skala wagi pokazała cztery kilogramy do przodu. Wróciłam do punktu wyjścia. Poddałam się i przestałam się na tym skupiać. To był lipiec. Wyjątkowo ciepłe norweskie lato, a jak lato to i zabawa do rana, mocno zakrapiana alkoholem.
Wracałam z pracy i musiałam ucinać sobie drzemki. Nigdy wcześniej mi się nie zdarzało spać w ciągu dnia. Miałam swoją teorię opartą na wymagającej pracy i męczącej pogodzie. Schudły moje ręce i nogi, natomiast brzuch przyjął kształt opony, co ja fachowo nazwałam oponą węglowodanową. Wszyscy myśleli, że zwyczajnie przytyłam. Ja również. Zdziwiła mnie kondycja włosów. Nigdy nie było ich dużo, była raczej wątłe i rzadkie. Aż tu nagle… busz z połyskiem. Piękne, zdrowe i lśniące! Wspomniana opona węglowodanowa była niepokojąco nabrzmiała. Każdego ranka brzuch był miękki i normalny, ale kiedy wracałam z pracy, robił się twardy i wzdęty. Byłam przekonana, że to zaburzona perystaltyka jelit. Wypijałam litry herbat ziołowych, odstawiłam wszystko, co mogło wpływać źle na metabolizm. W otchłaniach Internetu wyszperałam informację, że Amol pomoże na tego typu dolegliwości. Z resztą… Amol pomaga na wszystko. Faszerowałam się czymkolwiek, co mogłoby mi pomóc.
Mój przyjaciel zasugerował ciążę. Ja z oburzeniem odpowiedziałam, że to niemożliwe być w ciąży i nie wiedzieć. Trzeba chyba być idiotką. Przypomniał kilka historii z amerykańskich paradokumentów, przedstawiających losy kobiet, jadących do szpitala z silnym bólem podbrzusza, a na miejscu dowiadywały się o rozpoczętej już akcji porodowej. Dla mnie takie rzeczy mogły się wydarzyć jedynie w Ameryce.
Czas mijał, a ja czułam się coraz dziwniej. Któregoś wieczoru poczułam dziwne bulgotanie i przelewanie w brzuchu. Jakbym miała tam niemałą rybę, zwiedzającą z ciekawością moje wnętrzności. W okolicach pępka wyczułam spory guz. Doktor Google postawił diagnozę – nowotwór aorty brzusznej.
To by się zgadzało… szczególnie, że leżąc na brzuchu, miałam wrażenie, że moje serce spadło gdzieś do żołądka i pulsuje tam agresywnie. Zrobiłam testy na wszelkie możliwe alergie i nietolerancje. Szukałam uparcie rozwiązania. Był piątek. Na poniedziałek umówiłam się na wizytę do lekarza rodzinnego. W temacie zapytania wpisałam problemy gastryczne. Siedziałam w domu i analizowałam, co zrobiłam, jakie leki i specyfiki już zażyłam.
W głowie zaświtała myśl o teście ciążowym. Zaraz za nią pojawiła się druga, twierdząca, iż ciąża w moim przypadku jest absolutnie niemożliwa. Pojechałam po test ciążowy do apteki całodobowej. Było już dosyć późno, dlatego też uznałam, że lepiej będzie, jak zrobię test w sobotę rano, żeby w razie czego nie denerwować się na noc. W razie czego… ale przecież nie byłam w ciąży, więc czego się obawiałam?
Sobotni poranek przyniósł awanturę, mąż wyszedł do pracy, trzaskając drzwiami, a ja z wyzwiskami na ustach, ściśniętym ze stresu żołądkiem, ruszyłam do łazienki w celu wykonania testu. Nie musiałam długo czekać. W kilka sekund pojawiły się dwie kreski. Byłam załamana. Oparłam głowę o umywalkę, zaklęłam i wybuchłam histerycznym płaczem. Chciałam opowiedzieć przyjaciółce, co się stało, ale nie byłam w stanie. Mój mąż bardzo się ucieszył. Niestety tylko on, ja nie podzielałam jego radości. Byłam pewna, że nie chcę tego dziecka. Nastawiona byłam na aborcję.
Myśląc o ciąży, widziałam siebie cięższą o kilkadziesiąt kilo, byłam pewna, że się zmienię, nigdy już nie będę naprawdę sobą, dziecko mnie ograniczy, ukradnie wolność, a ja zakopię się w pieluchach.
Kiedy w poniedziałek udałam się do lekarza z moimi problemami gastrycznymi i oponą węglowodanową, usłyszałam gratulację, ale także przypomnienia o rezonansie i RTG kręgosłupa, które miałam w lipcu. Poradził zrobienie odpłatnego badania USG. Odpłatnego, ponieważ w Norwegii pierwsze darmowe USG jest dopiero w okolicach dziewiętnastego tygodnia ciąży. Na drugi dzień zrobiłam to badanie, a jego rezultaty zmiażdżyły mnie totalnie.
Ginekolożka rozpoczęła badanie dopochwowe, typowe dla wczesnej ciąży i spojrzała na mnie jak na dziwoląga: “Ale to nie jest małe dziecko! Zrobimy normalne USG. Proszę zobaczyć… tu jest głowa, kręgosłup, ręce, nogi. Tak bije serce… Pani naprawdę nie wiedziała o ciąży?”. Na zmianę zalewała mnie fala gorąca i zimna. Nie chciałam patrzeć na monitor. Skierowałam wzrok na makietę prezentującą rozwój płodu i zastanawiałam się, jak długo mogłam nie wiedzieć… Z makiety wywnioskowałam, że może to być coś między czwartym a piątym miesiącem. No przecież nie więcej niż piąty miesiąc!
Ginekolożka zrobiła pomiary. Data ostatniej miesiączki jej nie pomogła, bo nie potrafiłam tego ustalić. Dwa dni wcześniej odstawiłam tabletki antykoncepcyjne. A miesiączka była taka jak przy tabletkach, to było bardziej plamienie. Pamiętam, że raz nie miałam, ale wytłumaczyłam to stresem, zmęczeniem itd. Z resztą byłam zajęta i nie przywiązywałam uwagi do takiej oczywistości jak miesiączkowanie.
Powiedziała: “Termin porodu na dwudziestego piątego grudnia. Same święta. Będzie pani miała prezent”.
Nie docierało do mnie: Dwudziestego piątego grudnia?! Tego grudnia, za dwa miesiące?! A kiedy!? Za rok?!
Byłam bliska zawału. Chciałam się zapaść pod ziemię. Wybiegłam z gabinetu. Szłam do domu zalana łzami, ale przy tym rozpaczliwie śmiałam się w głos. Wróciłam do domu i niezwłocznie opowiedziałam mężowi, co się wydarzyło. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem, na mój brzuch i znowu na moja bladą twarz i rzekł: “Chyba siódmy tydzień, a nie miesiąc? Może coś źle zrozumiałaś?”.
Brzuch rzeczywiście miałam bardzo mały. Zapewne spowodowane było to wypieraniem myśli o ciąży, ale także moją generalną posturą. Nigdy nie byłam szczupła.
Mąż znalazł wiele plusów w zaistniałej sytuacji. Miałam mało czasu na zamartwianie się, rozmyślanie i snucie czarnych scenariuszy. Historia absurdalna, dosyć zabawna, ale równie tragiczna, bo jak przygotować swój umysł na pojawienie się dziecka? Byłam przerażona. Za dwa miesiące moje życie miało wywrócić się do góry nogami, a w domu pojawić się nowy człowiek.
Zadzwoniłam do przyjaciela, tego od amerykańskich paradokumentów. Rozmowę rozpoczęłam od słów: Pamiętasz naszą rozmowę o idiotycznych, amerykańskich ciążach z zaskoczenia?… To chyba jestem z Ameryki. Czekałam kilka sekund zanim usłyszałam nasze swojskie słowo na “k”, pasujące do wszystkiego.
Musiałam obwieścić tę nowinę w pracy. Jak miałam powiedzieć, że za dwa miesiące idę na urlop macierzyński? Przecież pomyślą o mnie jak o wariatce lub kłamczusze. Najpierw powiedziałam o ciąży. Posypały się gratulacje i wiwaty. Po chwili kazałam wszystkim usiąść. Minął rok od całej sytuacji, a ja wciąż mam przed oczami ich otwarte ze zdziwienia usta. Po zdziwieniu nastąpiło gromkie parsknięcie śmiechem. Mnie zapewne też by to rozbawiło, gdybym stała po tej drugiej stronie.
Po kilku dniach wróciłam do gabinetu lekarza rodzinnego. On już o wszystkim wiedział. Usłyszałam, że w jego czterdziestoletniej karierze jestem drugim takim egzotycznym przypadkiem. Ucieszył mnie fakt, że to nie ja otworzyłam drzwi dziwactwa i byłam tą drugą.
Pracowałam prawie do samego końca ciąży. Lekarz zmusił mnie do zwolnienia chorobowego pod groźbą zgłoszenia mnie do odpowiedniej instytucji jako osobę niezdolną do opieki nad dzieckiem. Mówił to pół żartem, pół serio. Towarzyszyło mi przeczucie, że powinnam już odpuścić i jak się później okazało, kobieca intuicja mnie nie zawiodła. Syn urodził się trzy tygodnie przed terminem. W zasadzie nie wiem, czy to był właściwy termin, bo w moim przypadku ciężko było cokolwiek ustalić.
Leżąc na porodówce, myślałam, żeby tylko był zdrowy. Przypominały mi się wszystkie imprezy, wybryki i cała reszta, które rozwojowi ciąży raczej nie sprzyjają, a wręcz mogą mocno zaszkodzić. Ratowały mnie słowa wspomnianego już doktora: “Musiałaby pani ładować jedną flaszkę codziennie, żeby dziecko miało poważne wady rozwojowe”. Wszystko działo się szybko, a nawet bardzo szybko. Szybka ciąża, szybki poród. Felix urodził się w trzynaście minut, a cały poród trwał niecałe cztery godziny.
Niestety proces przyzwyczajania się do nowej roli życiowej nie był tak szybki. Z uwagi na to, że był to koniec grudnia, wszyscy moi bliscy znajomi i przyjaciele albo wyjechali na Boże Narodzenie do Polski, albo byli zajęci przygotowaniami. Moje dwie bliskie koleżanki przyniosły mi świąteczne smakołyki.
Przez pierwsze dni czułam się jak więzień we własnym domu. Nie wiedziałam, czy mogę już wyjść z dzieckiem na spacer, nie miałam pojęcia, jak go ubrać i czy pogoda jest odpowiednia. Patrzyłam na tego noworodka i nie czułam nic. Wiedziałam jedynie, że muszę się nim zaopiekować. Nie czułam radości czy instynktu macierzyńskiego. Chwilami bałam się własnych myśli. Obawiałam się, że nigdy go nie pokocham.
Pięć dni po porodzie zaatakował mnie baby blues. Dużo płakałam, wmawiając sobie, że to przeminie. Okropne uczucie niemocy, desperacji, żalu, smutku. Musiałam z tym walczyć. Przestałam się bać, roztrząsać nad pogodą i odrzuciłam dylematy. Ubrałam dziecko, zapakowałam w wózek i tym pierwszym wyjściem otworzyłam na nowo drzwi do normalności. Wychodziliśmy codziennie na długie spacery. Zaczęliśmy podróżować wszelkimi możliwymi środkami transportu. Dotychczas nie lecieliśmy jeszcze tylko balonem, lecz wszystko przed nami.
Opowiadając tę historię innym, zawsze spotykałam się ze zdziwieniem, zaskoczeniem, rozbawieniem, ale zdarzyło mi się usłyszeć przypadki podobne do mojego. Myślę, że jest wiele takich kobiet, które nie opowiadają o swoich nietypowych ciążach czy porodach, ponieważ się wstydzą lub obawiają krytyki.
Mąż próbował rozwiać moje obawy, mówiąc, że natura o wszystko zadbała, dlatego po to jest dziewięć miesięcy, żeby ciało i umysł dobrze się przygotowały i przestawiły na inne tory. Ja nie dostąpiłam tej łaski, ale za to też czarny scenariusz, którego obawiałam się kiedyś, nie spełnił się. Nie roztyłam się, nie zdziadziałam, nie zamknęłam się w domu i nie przeszłam spektakularnej metamorfozy. Nie mam tyle swobody i wolności co kiedyś, ale robię w zasadzie wszystko to, co przedtem. Może jedynie moje aktywności są w innym wymiarze godzin, z mniejszą częstotliwością i w towarzystwie małego skrzata. Dbam o swoje szczęście, podkarmiam mój egoizm, bo bez tego nie mogłabym dać szczęścia mojemu dziecku, a Felix przecież oznacza “szczęśliwy”
Chciałabym, aby ten tekst dodał otuchy wszystkim kobietom, a szczególnie mamom. Mam nadzieję, że rozbawi i pocieszy. Nie zamykajcie się na ludzi i nie rezygnujcie ze swojego życia.
Dziękuję wszystkim moim przyjaciołom i bliskim, bez których moje zwariowane macierzyństwo byłoby dużo trudniejsze.
Sylwia Kaźmierczak-Ali
***
Jeśli podobał Ci się ten tekst,
ZOSTAŃ NASZYM PATRONEM NA
Więcej o naszych Patronach i o nas:
No i ubawilam się,super wspomnienie,pozdrawiam Cię Sylwys
Niesamowita historia. Pozdrowienia dla całej powiększonej rodzinki
Dobrze móc zobaczyć inną perspektywę ciąży i macierzyństwa. Jak widać nie dla każdego to jest łatwa droga, dlatego szczególnie ważne jest, żeby wspierać kobiety w czasie ciąży i po porodzie. To trudny czas pełen wzlotów i upadków.
Myślę, że jesteś na najlepszej drodze, żeby to wszystko szło dobrze, a te niełatwe początki tylko pogłębiają waszą więź. Żyj tak, żebyś była szczęśliwa, uszczęśliwisz wtedy małego Felixa i razem podbijecie świat!
Ten tekst był dla mnie i straszny i śmieszny. Zabawny, bo odkrycie ciąży w 7. miesiącu to rzeczywiście komedia. Smutny, bo dostałaś w prezencie dziecko, którego nie chciałaś i które jakoś zaakceptowałaś, a wiele kobiet stara się, nie może o dałoby się pokroić za taki „wypadek przy pracy”. Mimo to super, że piszesz o tym otwarcie i mam nadzieję, że udało Ci się oswoić macierzyństwo.
Zgadza się. Też uważam, że to bardzo nie w porządku, że Ci którzy czegoś nie chcą, dostają to i do tego z niewiarygodna łatwością. Posromiłam wszystkie demony i jest dobrze, czasami trudno i męcząco, ale mimo wszystko wesoło i dzięki Felixowi jakoś żyję w tych zwariowanych czasach, mam motywacje żeby wstać z łóżka i ruszyć. Pozdrawiam 🙂