Czasami małe i niepozorne zwroty akcji prowadzą do najbardziej znaczących zdarzeń w naszym życiu. Moja osobista podróż w świat genealogii i odkrywania fascynującej historii rodziny rozpoczęła się w beznadziejnych okolicznościach, które wydawały się nie mieć nic wspólnego z tym tematem. To wydarzenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że życie zawsze znajdzie sposób, by poprowadzić nas właściwą drogą, nawet jeśli czasami wydaje nam się, że wszystko układa się nie tak, jak byśmy tego sobie życzyły.
Tuż po ukończeniu mojego doktoratu w Wielkiej Brytanii, w 2016 roku, z niecierpliwością czekałam i przygotowywałam się, aby objąć stanowisko w Instytucie Badawczym w Nowej Zelandii. Marzyłam o tym od dawna. Wszystko było już gotowe. Sprzedałam wszystko, co miałam, dostałam wizę, wpłaciłam depozyt na mieszkanie.
Pewnego dnia otworzyłam skrzynkę mailową i wbiło mnie w fotel.
Okazało się, że z przyczyn ode mnie niezależnych nie mogę wyjechać. Oblałam się zimnym potem. Boże, to niemożliwe, to się nie dzieje naprawdę – myślałam, a łzy spływały mi po policzkach. Niestety, okrutny los odarł mnie ze złudzeń. Nie pojadę do Nowej Zelandii. Zostałam na lodzie, bez pracy, dochodu, mieszkania, a mój majątek mieścił się w dwóch walizkach. Co ja teraz zrobię? Byłam załamana.
Po dwóch tygodniach rozpaczy, w akcie desperacji zaczęłam szukać jakiejkolwiek pracy, aby tylko mieć jakiś dochód. Lokalny uniwersytet akurat szukał kogoś na tymczasowy projekt. Płacili grosze, ale musiałam zacisnąć zęby i brać co było, bo rachunki trzeba jakoś zapłacić. Zostałam oddelegowana na północ kraju, do fabryki, w której nigdy nie było działu badań i rozwoju. Nikt nigdy nie widział tam żadnego naukowca a większość ludności mówiąca z trudnym do zrozumienia akcentem była zagorzałymi zwolennikami Brexitu.
Za każdym razem kiedy myślałam, że gorzej być nie może, los śmiał mi się w twarz i postanawiał wyprowadzić z błędu…
Dyrektor techniczny z duma zaprowadził mnie do nowo wybudowanego Centrum Innowacji. Stanęliśmy przed pięknymi, nowymi drzwiami ze złotym napisem. W moim sercu zatlił się płomyk nadziei, niestety zgasł, gdy tylko weszliśmy do środka… moim oczom ukazał się “zaawansowany” sprzęt badawczy – dwie łaźnie wodne i miotła… Brak wyposażenia w laboratorium to największy koszmar każdego naukowca. Festiwal absurdów trwał w najlepsze. Z racji tego, że dział badań nie istniał, dostałam biurko – dostawkę w dziale księgowości. Nikt nie zwracał uwagi na to, co mówiłam, nikogo nie interesował mój projekt. Każdego dnia byłam bardziej zawiedziona i załamana. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to wszystko było częścią czegoś bardzo ważnego.
Jeden z księgowych, z którym dzieliłam przestrzeń biurową, miał bzika na punkcie genealogii.
Jego hobby polegało na wyszukiwaniu przodków i ich historii. Fascynujące rozmowy o znalezionych informacjach, które toczyły się przy jego biurku, zaczęły wzbudzać we mnie coraz większe zainteresowanie. Ludzie przychodzili do niego niemal codziennie, szukając odpowiedzi na pytania dotyczące swoich zaginionych rodzin. Zaczęłam coraz częściej zastanawiać się: A co ja mogłabym odkryć o moich krewnych?
Mój tata zmarł tragicznie, kiedy byłam jeszcze studentką i zanim zdążyłam dojrzeć do zadawania pytań o historię naszej rodziny. Nie miałam nikogo, kto mógłby udzielić jakichkolwiek odpowiedzi i chyba właśnie to poczucie straty sprawiło, że zaczęłam bardziej interesować się, w jaki sposób mogę dowiedzieć się czegoś więcej o przeszłości.
Rok zbliżał się ku końcowi.
Nie miałam zbyt wielu informacji, więc zdecydowałam się zrobić test DNA i zarejestrować na jednej z popularnych stron genealogicznych. Pewnego lutowego poranka dostałam wiadomość, która odmieniła moje życie. “Hej Izabela, nie znamy się i może to zabrzmi dziwnie, ale… jesteśmy kuzynami i nie ukrywam, że jest to dla mnie niesamowicie ekscytujące.” W pierwszej chwili pomyślałam, że to na pewno spam. Jakiś oszust zaraz zacznie mi wmawiać, że ktoś zostawił mi pokaźny spadek w Nigerii. Jednak czytałam dalej.
Przez wiele lat bezskutecznie próbowałem dowiedzieć się czegokolwiek o moich dziadkach, którzy wyemigrowali z Polski do USA. Na święta dostałem w prezencie test DNA. Zrobiłem go z nadzieją, że dowiem się co nieco, skąd pochodzę. W najśmielszych snach nie przypuszczałem, że znajdę kogoś z rodziny! Nie namyślając się długo, zalogowałam się na portal i ku mojemu zdumieniu zobaczyłam powiadomienie o tym, że rzeczywiście znaleziono kogoś, kto ma bardzo wysoki procent pokrewieństwa ze mną! Był to mój kuzyn Steve, o którego istnieniu jeszcze wczoraj nie miałam pojęcia. Najbardziej zaskakujące było to, że Steve zrobił test DNA mniej więcej w tym samych czasie co ja. Dzięki temu niesamowitemu zbiegowi okoliczności, a może telepatii, odkryliśmy siebie nawzajem i nawiązaliśmy kontakt. To było prawdziwie nieoczekiwane odkrycie!
Po wymianie wiadomości i pierwszych zdjęć umówiliśmy się na rozmowę na Skype.
Przebiegła ona niesamowicie naturalnie, pomimo tego, że nie znaliśmy się wcześniej. Od tego czasu pisaliśmy codziennie i szybko zdecydowaliśmy, że chcemy razem rozpocząć odkrywanie wspólnej historii. Pierwsza zagadka, jaką rozwiązaliśmy było odkrycie, że łączy nas pokrewieństwo ze strony dziadków, którzy wywodzili się z wioski Dobra, w gminie Sieniawa, w województwie podkarpackim. Następnie dowiedzieliśmy się, że mój pradziadek Michał jak i dziadek Steve’a Piotr w początkach XX wieku podróżowali statkiem z Bremy w Niemczech do Stanów Zjednoczonych.
Imiona naszych dziadków ze spisu pasażerów statku
Niestety to, co mogliśmy znaleźć online było ograniczone.
Aby dowiedzieć się więcej, postanowiłam udać się do wioski, z której pochodziła nasza rodzina. Tam, w starych księgach kościelnych, odnalazłam kolejne kluczowe informacje o naszym pochodzeniu. Okazało się, że mój pradziadek i jego pradziadek Piotr byli braćmi ciotecznymi, którzy, jak wielu innych z terenów ówczesnej Galicji (Polska pod zaborem austro-węgierskim), wyjeżdżali do Stanów Zjednoczonych w celach zarobkowych. Pracowali między innymi w kopalni i fabryce butelek.
Okazało się również, że po zakończeniu I wojny światowej Michał zdecydował się na powrót do Polski, ponieważ zostawił tam swoją żonę i córeczkę, podczas gdy Piotr poznał przyszłą żonę w USA i tam osiedlił się na stałe. Po tym rozstaniu ich drogi się rozeszły, a kontakt między nimi został zerwany między innymi dlatego, że żaden z nich nie potrafił czytać ani pisać (nauka polskiego pod zaborem była zabroniona). Nie bez znaczenia było również to, że Piotrowi zmieniono nazwisko na brzmiące bardziej amerykańsko. Nic więc dziwnego, że zajęło nam prawie sto lat, aby się odnaleźć. Gdyby nie testy DNA, nigdy byśmy tego nie dokonali!
Piotr, dziadek Steve’a
Kulminacyjnym momentem tej niesamowitej historii było nasze spotkanie w lipcu 2017 roku, na Islandii.
Było ono dla nas obojga niezwykle emocjonalne. Było dużo wzruszeń przeplatanych śmiechem. Choć nigdy wcześniej się nie widzieliśmy, rozmawialiśmy, jakbyśmy znali się od lat. Steve nie mówi po polsku i nigdy nie był w Polsce, dlatego postanowiłam przywieźć mu z Polski prezent – woreczek ziemi, którą zabrałam z wioski, z której pochodzi nasza rodzina. Była to ziemia sprzed kościoła, do którego uczęszczała. Chciałam, by miał pewność, że stąpali po niej nasi przodkowie, Michał i Piotr.
Z dnia na dzień zaczęliśmy dostrzegać coraz więcej podobieństw, nie tylko w wyglądzie zewnętrznym, jak nasze okrągłe buzie odziedziczone po dziadkach, ale także w sposobie bycia i upodobaniach. Oboje nie lubimy siedzieć bezczynnie więc czas na Islandii wykorzystaliśmy między innymi do zjechania 120 metrów w głąb uśpionego wulkanu czy podziwianie niebieskich jaskiń lodowcowych.
Ja i Steve przed zjazdem w głąb wulkanu na Islandii w lipcu 2017
Od tego wydarzenia minęło osiem lat, a my jestesmy w stalym kontakcie. Więzi, które odbudowaliśmy, są dla nas bezcenne i nie chcemy, aby znów się urwały.
Ta historia zapoczątkowała też hobby, o którym nigdy wcześniej nie marzyłam – chęć pomagania innym w odkrywaniu ich własnych korzeni.
W ten sposób powstała strona ‘’Find My Polish Roots” – miejsce, gdzie dzielę się ciekawostkami na temat migracji Polaków, polskiej diaspory oraz, co najważniejsze, niezwykłymi historiami ludzi, którym udało się pomóc w odnalezieniu odpowiedzi na temat ich krewnych.
Dzięki temu doświadczeniu genealogia stała się dla mnie czymś więcej niż tylko śledzeniem linii przodków. To droga do zrozumienia, kim jesteśmy i skąd pochodzimy. Jeśli kiedykolwiek poczujesz chęć, by poznać nieznane dzieje swojej rodziny, zachęcam cię do podjęcia pierwszego kroku. Nigdy nie wiesz, jakie niesamowite historie czekają na odkrycie.
A tak na marginesie, jestem przekonana, że to właśnie mój pradziadek Michał przekazał mi w genach bakcyla podróżowania. Genów nie oszukasz!
Z wielką przyjemnością przeczytałam o Pani zainteresowaniu się genealogią. Tak, szukając gdzie się da można dużo znaleźć info o przodkach o których nie wiedzieliśmy. I moją pasją jest szukanie o nich wiadomości. Moja rodzina od XVII wieku mieszkała na Wołyniu. Jakże mało dokumentów pozostało tam, sa publikowane teraz na stronie metryki Wołynia.
W 1987 roku byłam w muzeum w Równem i usłyszałam, że nie mają żadnych materiałów o Polakach.
Tak sie dzieje gdy groby zarastają trawą a tam kiedyś była ojczyzna jest teraz obczyzna. Cóż.
Życzę Pani powodzenia w pracy i życiu osobistym.
Fajny artykuł, miło się czyta. I ogrom pracy i czasu.
Ciężko dotrzeć do dokumentów, aktów. Nawet przyjeżdżając do Dobrej, akurat autorki przodków, mało co się zachowało. Albo się spaliło, albo celowo zostało zniszczonych. Urzędy nie wiele pomogą bo nie mają żadnych adnotacji, a tych co mogli by coś powiedzieć dawno już nie ma… Polecam 👍