Felietonywyszłaś za niego dla pieniędzy

Podobno nasza historia miłosna jest jak z bajki. Podobno pozwala uwierzyć w przeznaczenie. Odzyskać wiarę w miłość. Podobno jest epicka. Podobno. Ale jaka historia miłosna zaczyna się w kuchni?

Widać jaki Kopciuszek, taka scenografia. Może jestem romantyczką, nie wiem, ale jeśli już, to taką bardziej cyniczną. Nic więc dziwnego, że swojego Księcia Czarującego spotkałam w miejscu, do którego na ogół starałam się nie zaglądać – w kuchni walijskiego akademika. I to jeszcze akademika, w którym wcale nie miałam mieszkać, należącego do uniwersytetu, na którym wcale nie planowałam studiować. Przecież mieli mnie przyjąć na Oxford…

Czy trafił nas w tamtym momencie piorun sycylijski? Być może. Ale ja na takie pioruny jestem dosyć odporna, dlatego trochę się pogapiłam, bo co mi szkodziło, estetką jestem, a następnie od razu zakwalifikowałam to męskie cudo do kategorii tylko-kolega. Nie zapamiętałam nawet, jak ma na imię. W tej nieświadomości spokojnie przetrwałam pierwszy rok, podczas którego mijaliśmy się na kampusie. Czasami szliśmy razem na obiad czy na spacer – co dla mojego pakistańskiego towarzysza było koncepcją dosyć ekstrawagancką, bo w Pakistanie się na spacery nie chodzi.

Skończył się rok szkolny, nadszedł czas powrotu do Polski, a mój przystojny współlokator jak na złość gdzieś wsiąkł. Nie było nawet, jak się pożegnać i spróbować wysondować w końcu, jak ma na imię, bo przecież wprost nie spytam, on moje jakoś zapamiętał, byłoby głupio. 

I na tym mogłaby się właściwie skończyć nasza znajomość, bo chociaż Cardiff do największych miast nie należy, to studiując na różnych wydziałach i obracając w różnych kręgach znajomych, mogliśmy się już nigdy nie spotkać.

Przypadkiem jednak, jakoś tak w połowie pierwszego semestru drugiego roku, pokłóciłam się ze współlokatorką na imprezie i o głupiej porze wracałam sama do domu. Tej samej nocy miało miejsce pewne nietypowe zdarzenie. Mój przyszły mąż uczył się do egzaminów. Zwykle tego nie robił, bo przecież kto jak kto, ale on nie musiał. Na szczęście obiecał koledze, że pomoże mu w przygotowaniach i tym sposobem o tej samej głupiej porze, o której ja wracałam do domu, on wybrał się do położonego na mojej trasie sklepu całodobowego po najlepszego, legalnego przyjaciela studenta – Red Bulla. Tak doszło do kolejnego spotkania, znów w okolicznościach dalekich od romantycznych. Tym razem dostałam karteczkę z jego adresem mailowym (dzięki czemu dowiedziałam się w końcu, jak ma na imię) i wznowiliśmy naszą znajomość. Tak jakby trochę intensywniej niż na pierwszym roku, ale ja akurat wzdychałam do pięknych, bursztynowych oczu należących do pewnego pół-Japończyka, jednocześnie zastanawiając się, czy nie wolę jego francuskiego kolegi z roku. Obydwie komory serca zajęte, miejsce zostało co najwyżej w przedsionku.

(Nie)stety moje skomplikowane dywagacje romansowe zostały brutalnie zakłócone przez złamanie wyniosłości międzykłykciowej prawej piszczeli, które przywiozłam sobie w charakterze pamiątki z nart na Słowacji. Kontuzja opóźniła nieco mój powrót na “plan filmowy”, przez co okazało się, że co z bursztynowych oczu, to z pół-japońskiego serca, a Francuz jako nagroda pocieszenia mnie jednak nie satysfakcjonował. Do zwolnionego miejsca w komorach zaczął się zakradać mój tylko-kolega. 

Zakradał się umiejętnie i taktownie, a kiedy już wróciłam do Cardiff, zajmował się mną z pozornie bezinteresowną troską. Kiedy jednak zaczęłam myśleć, że chyba się zakochałam, mój niedoszły obiekt uczuć zaczął udawać tragicznego bohatera filmów bollywoodzkich, serwując mi kretyńskie kawałki o tym, jak to on mi zniszczy życie i lepiej, żebym trzymała się od niego z daleka. Tym samym zakwestionował w moich oczach swój intelekt, w dodatku potwierdziło się, że ja mam na egzaltację bardzo silną alergię. I znowu nasza historia mogłaby się tu zakończyć. Ale przeznaczenie się w końcu zdenerwowało i tym razem zadbało nawet o takie bardziej filmowe warunki kolejnego spotkania. Był deszcz, była wspólna parasolka i szczera rozmowa. A po jakimś czasie pierwszy pocałunek. Tylko to wszystko trochę późno… zaledwie na dwa tygodnie przed końcem drugiego roku. Trzeci, zgodnie z planem, spędzałam częściowo w Chile, a częściowo w Japonii. O dziwo przetrwaliśmy. Totalnie niezgodnie z planem!

Potem był czwarty rok i umacnianie się w przekonaniu, że to jednak nie jest chwilowe. Że to będzie tak potencjalnie na zawsze. Niestety, jak to na filmach bollywoodzkich bywa, w tym właśnie momencie nastąpił dramatyczny zwrot akcji – główny bohater po skończeniu studiów wrócił na czas nieokreślony do Pakistanu, a heroina romansu rozpoczęła studia magisterskie, usychając z tęsknoty w dynamicznie zmieniającej się scenerii – od Anglii, poprzez Czechy, aż do Hiszpanii. 

Spotkaliśmy się ponownie dopiero po dwóch latach rozłąki – tym razem w Nowym Jorku, dokąd w międzyczasie przeprowadził się mój ukochany.

Okazało się, że odległość naszej miłości w żaden sposób nie zaszkodziła, uczucie kwitło w najlepsze i kazało nam się poważnie zastanowić nad wspólną przyszłością. Kolejne lata naszego związku to długo wyczekiwane spotkania po obu stronach Atlantyku, wspólna radość, kiedy jego rodzina wyraziła zgodę na nasz ślub, zupełnie nieromantyczne zaręczyny na Portoryko i śluby. Całe dwa. Jeden, muzułmański w Nowym Jorku i drugi, cywilny na duńskiej wyspie Aero, bo poślubienie obcokrajowca w Polsce okazało się zbyt skomplikowanym przedsięwzięciem. 

Potem kolejne krótkie spotkania i niemiłosiernie dłużące się miesiące rozłąki. Czekaliśmy, aż dostanę wizę i będę mogła legalnie dołączyć do mojego męża w Stanach. Udało się, ponad dwa lata po ślubie. 

Kiedy przeprowadzałam się do Nowego Jorku, po cichu podzielałam obawy mojej mamy. Co będzie, jeśli nasza bajka nie przeżyje konfrontacji z prozą życia? Przecież więcej niż połowę związku spędziliśmy na odległość, a nasze wyczekiwane spotkania odbywały się w okolicznościach urlopowych. Trochę jak taka seryjna miłość wakacyjna. Łatwiej jest być ze sobą, kiedy obydwie strony są wypoczęte i zrelaksowane, a jedyne troski dnia codziennego sprowadzają się do tego, czy nałożyło się wystarczająco dużo filtru do opalania i jaką restaurację wybrać na wieczór. 

Na szczęście okazało się, że prozaiczna codzienność ma na nas mniej destrukcyjny wpływ niż wieczne czekanie.

O dziwo, nawet kłócimy się jakby mniej, niż będąc w związku na odległość. Oczywiście bywają dni, kiedy mam ochotę tego mojego męża ukatrupić i nakarmić nim tygrysy – widziałam na Netfliksie, że tak się rozwiązuje problem niewygodnych zwłok mężowskich w Ameryce – ale zwykle po prostu cieszę się, że jest obok. I każdego dnia, bez wyjątku, nawet wtedy, kiedy rozważam różne metody pozbywania się ciała, dochodzę do wniosku, że jestem szczęśliwa.

Cieszę się, że nie dostałam się na Oxford, że nie przyznali mi tego akademika, o który prosiłam, że pokłóciłam się ze współlokatorką, że złamałam nogę, że padało i że czekałam. Było warto. 

Maja Klemp

4.8 8 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
3 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Maria
Maria
2 lat temu

Super się czyta 😊. 👍 Historia gotowa na scenariusz komedii romantycznej 😉 Lubię Pani poczucie humoru 😉

Maja
Maja
2 lat temu
Odpowiedz  Maria

Serdecznie dziękuję! Może kiedyś ktoś to zekranizuje 😂 ale w umowie zastrzegę prawo do wtrącania się w casting!

trackback

[…] Niektórzy ludzie żyją w ten sposób, w związkach na odległość. […]