Felietony

Ciekawostka na dziś: idiom 不速之客 bù​sù​zhī​kè oznacza po chińsku zarówno niespodziewanego, jak i niechcianego gościa. Łączy się z drugą, bardzo podobną frazą: 不速而至 bù​sù​’ér​zhì – przybyć bez zaproszenia. Czyli jeśli przychodzisz bez zapowiedzi, to znaczy, że jesteś niechciany. Takie pomieszanie pojęć bardzo mnie drażni.

Tylko nie wiem, czy drażni mnie jako Polkę czy po prostu mnie jako mnie – czy w Polsce jeszcze się lubi niezapowiedzianych gości? Czy w Chinach się ich z definicji nie znosi? Ja zawsze każdych uwielbiałam, ale nie wiem, czy to wynika z mojej osobowości, z tego, że zawsze przychodzili do mnie fajni ludzie, czy z tego, że przyzwyczaiłam się do otwartego domu już w dzieciństwie. Koleżanki i koledzy ze szkoły i spoza szkoły często przychodzili po lekcjach i zostawali aż do wieczora. Mama czasem narzekała, że nigdy nie wie, ile gąb do wykarmienia tym razem zastanie w domu, ale tak naprawdę zawsze cieszyli ją goście, jej właśni i moi.

Kiedy miałam pierwszą namiastkę własnego domu, czyli miejsce w pokoju w wynajmowanym mieszkaniu podczas studiów w Krakowie, goście przewijali się przez to mieszkanie niemal codziennie. Czasami mogłam ich podjąć tylko najpodlejszą podróbką herbaty, a i tak siedziało się do późnych godzin nocnych – nigdy nam nie brakowało tematów. Czasem przywoziłam zapasy z domu i – żeby nie jeść tej samej pieczeni przez tydzień – zapraszałam wszystkich, którzy byli pod ręką na dobry posiłek. Gdy zaczęłam się specjalizować w kuchni azjatyckiej, częste były posiedzenia nad domowym sushi i innymi chińskimi pierożkami. Niektórzy wpadali, żeby słuchać muzyki, niektórzy – żeby pograć w chińczyka i odstresować się po ciężkim dniu. 

Chciałam, żeby tak było zawsze. Towarzystwo, śmiech, rozmowy. Czym chata bogata, tym rada. Kogóż obchodzi, czy rzeczywiście bogata? Ważniejsze przecież, że bogata duchem. Że są książki, herbata czy kawa i miła obecność. 

Niestety, moje dziecko nie będzie znało idei „otwartego domu”. Nikt do mnie nie przychodzi ot tak. Rzadko się zdarza, by w ogóle ktoś przyszedł. Na pewno nie dlatego, że nie zdołałam się nauczyć, jak sprawić, by gość czuł się chciany. Po prostu dlatego, że tutaj jest inaczej. Tutaj się nie chodzi w gości – chyba, że na wyraźne zaproszenie. Nikt nie wpada dlatego, że ma po drodze. Jedną kwestią jest wielkość miasta, w którym mieszkam (trzy razy większe od Warszawy), ale drugą – styl życia.

Wszyscy się spieszą, mają swoje sprawy. Jeśli ktoś w ogóle inwestuje swój czas w przyjaciół czy znajomych, robi to na zewnątrz – w restauracji, kawiarni czy też na korcie. Gdzieś, gdzie nie trzeba będzie dostosować swojego rytmu życia do drugiego człowieka, gdzie nie będzie trzeba sprzątać, żeby wstydu nie było, gdzie będzie wygodnie obu osobom i w dodatku łatwo będzie powiedzieć: „cześć, muszę lecieć, do następnego!”, jeśli będziemy mieć już dość. 

Swego czasu bardzo cieszyłam się, że miałam w Kunmingu grono znajomych Polaków – z nimi mogłam się dalej spotykać prawie tak jak w Polsce. Może i się umawialiśmy, ale przynajmniej wpadaliśmy do siebie nawzajem, zamiast spotykać się na mieście. Polacy jednak rozjechali się po świecie, moja Polonia znikła, a ja poczułam się nagle okropnie sama. Nie dlatego przecież, że nie mam znajomych czy nawet przyjaciół. Po prostu dlatego, że znikła kolejna część życia, która była istotą mojej tożsamości – Natalia, do której zawsze można wpaść na kawę, Natalia, u której każdy się zawsze czuje chciany, Natalia, której nie przeszkadza to, że nagle ktoś jej zmieni plany – ta Natalia przestała istnieć, bynajmniej nie dlatego, że tak chciałam!

Kiedy dziś mam ochotę na spotkanie z koleżankami czy przyjaciółkami, dzwonię albo wysyłam wiadomość. Często trzeba się umawiać na kilka dni lub nawet tygodni naprzód.

Ku mojemu własnemu zdumieniu – nie przeszkadza mi to. Ba! Nawet mi się to podoba. Umawiamy się tak, żeby obie osoby były zadowolone. Nikt mnie do niczego nie zmusza. Nikt nie przyjdzie nie w porę, nikt nie sprawi niechcący, że będę chciała wyjść z własnego domu i już do niego nie wrócić. Jestem u siebie, dom to moja twierdza, a ciebie, kolego, wpuszczę tu pod pewnymi warunkami, a nie zgodnie z twoim widzimisię. Nie jestem fajnym przystankiem w drodze na imprezę ani darmową toaletą, serwującą kawę. Mój dom to nie restauracja, nie salonik prasowy i nie darmowe gniazdko, żeby podładować telefon. Jeśli jesteś domownikiem – możesz przyjść zawsze, ale jeśli jesteś gościem, to tylko wtedy, gdy mam ochotę i kaprys cię ugościć. 

Zrezygnowałam z prób podejmowania chińskich znajomych w domu. Ani dla nich, ani dla mnie nie było to komfortowe.

Oni spodziewali się formalnych przyjęć w amerykańskim stylu, ja spodziewałam się, że spędzimy razem miło czas przy kawie i ciachu, z WYŁĄCZONYM telewizorem. Okazało się, że pewne przyzwyczajenia są nie do przeskoczenia dla kogoś, kto ich nie zna i nie rozumie, względnie po prostu nie lubi.

Czy po piętnastu latach w Chinach dotarłam do punktu, w którym być może i dla mnie niezapowiedziany gość byłby gościem niemile widzianym? Czy gdyby ktoś nagle zapukał do mych drzwi, poczułabym się mile zaskoczona czy zaatakowana? Czy gdybym wróciła do Polski, wróciłabym automatycznie do gości, których nigdy mi nie dość? 

Nie wiem. Ale kiedy następnym razem będziecie mnie odwiedzać, najpierw dajcie znać. Tak na wszelki wypadek.

Natalia Brede

5 2 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze