Przy porannej kawie wchodzę na Facebooka i sprawdzam, co w trawie piszczy u moich polskich znajomych,
klikam przycisk lubię i zostawiam komentarze pod ich zdjęciami i informacjami o ważnych wydarzeniach z ich życia. Kiedy mój syn robi coś po raz pierwszy, szybko łapię za telefon, żeby zrobić zdjęcie albo nagrać krótki filmik i wysłać do jego dumnej babci. Technologia sprawiła, że odległość nie jest już tak wielką przeszkodą w utrzymywaniu bliskich i codziennych kontaktów.
Jak wiele autorek tu przede mną pisało, emigracja zdecydowanie ma swoje niedogodności, takie jak napady tęsknoty w święta, naloty nostalgicznych chmur w najmniej spodziewanych momentach, a także epizody samotności i wyobcowania. Jednak w dobie internetu i rozwiniętej technologii, przypadłości te można łatwo podleczyć i uśmierzyć. Czasami kiedy dopada mnie emigracyjna chandra, myślę o tych wszystkich, którzy byli tu przed mną, o czasach kiedy Internet jeszcze nie istniał, połączenia telefoniczne kosztowały krocie, a listy za ocean szły tygodniami. Moi rodzice byli takimi emigrantami, na początku lat 80. w czasach stanu wojennego otrzymali azyl w Republice Południowej Afryki, która w tamtych czasach wydawała się być prawdziwym końcem świata. Jako dziecko często słuchałam opowieści o listach i paczkach, które szły miesiącami, by w końcu dotrzeć do adresata otwarte i niejednokrotnie wybrakowane. Moja babcia pamięta, że kiedyś dostała kasetę magnetofonową, na której mój dwuletni brat recytuje polskie wierszyki.
Jako dziecko traktowałam tego typu historie jak legendy rodzinne, których w zależności od dnia słucha się z większym lub mniejszym zainteresowaniem. Dzisiaj, kiedy sama zostałam emigrantką, patrzę na nie z nieco innej perspektywy i za każdym razem, kiedy dopada mnie emigracyjna słota, myślę o tamtych czasach i tamtych ludziach, którzy nie mieli dostępu do środków, które my dzisiaj mamy na wyciągnięcie ręki. O ile łatwiej przebrnąć przez kiepski dzień, wiedząc, że w każdej chwili można zadzwonić do przyjaciół i rodziny w Polsce, czy też pstryknąć szybkie zdjęcie i przesłać je w kilka sekund na drugą stronę oceanu, rozmawiać za pomocą komunikatorów, dzięki którym można nie tylko się usłyszeć ale i zobaczyć.
Zdarzają się jednak też momenty, że social media wywołują we mnie nadmierną nostalgię.
Za każdym razem, kiedy widzę zdjęcia pięknej polskiej wiosny (a przede mna jeszcze dwa miesiące śniegu) albo rogale marcińskie 11 listopada, moje serce pęka na pół. Tak samo dzieje się podczas każdej większej lub mniejszej imprezy rodzinnej, z której relacja została zamieszczona na Facebooku. Wtedy zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem udogodnienia technologiczne nie są mankamentem nowoczesnego emigranta. Przytwierdzają nas jak śruba do starego miejsca zamieszkania i do ludzi, którzy tam zostali. Pozwalają śledzić na bieżąco i zajmować się sprawami kraju, w którym już nie mieszkamy. Zamiast angażować się w życie nowego miejsca zamieszkania wybieramy rozmowę na Skypie, bo akurat różnica czasowa na to pozwala.
A wy jakie macie doświadczenia w tym temacie? Korzystacie z technologii do komunikacji z ludźmi z Polski na co dzień czy może raczej sporadycznie? A może są wśród was takie osoby, które doświadczyły obu rodzajów emigracji, tej bez i tej z Internetem? Jakie są wasze przemyślenia na ten temat?
Sara Kosmowska
Może czasem dopada mnie tęsknota, ale raczej za poszczególnymi osobami, a nie miejscem. Jestem świadoma, że umysł ludzki lubi w takich momentach płatać figle i pamięta wszystko wybiórczo, a nawet koloryzuje przeszłość. Z jakiegoś powodu podjęłam decyzję o emigracji i nie pozwalam sobie zapomnieć o tym, dlaczego wyjechałam. Rogale marcińskie? Rzeczywiście miło byłoby ponownie ugryźć kawałek rogalika z białym makiem. Ale jednocześnie widzę demonstracje z 11 listopada i już stoję twardo na Ziemi, już mi nie brak rogali, bo w zamian zyskałam wolność w kraju, w którym ludzie nie świętują niepodległości przez głoszenie rasowej nienawiści do innych. W moim przypadku… Czytaj więcej »