FelietonyDom

Godzina 9:00 – nieznośny sygnał budzika w komórce wyrywa mnie z błogiego snu. Za oknem jest jeszcze ciemnawo, jednak zanim na dobre się pozbieram, powinno już się przejaśnić. Letnie białe noce na Wyspach Owczych odeszły w niepamięć, ustępując miejsca jesienno-zimowej szarówce. Codzienna rutyna: tabletki z tyroksyną, poranna toaleta, rzut oka na komórkowy wyświetlacz i afirmacje, które nieustannie wbijają mi do głowy rozwojowe poradniki. Wierzę, że dzisiaj będzie wspaniały dzień! Wierzę, że osiągnę sukces! Lubię siebie! – powtarzam na głos monotonnym tonem.

W kuchni zastaję rozgardiasz – dzieło mojego męża. W pośpiechu kroił chleb na blacie. Na czarnej podłodze widzę też kilka kropel świeżego mleka i chlebowe okruchy. Nie pozwalam jednak, by te prozaiczne detale zepsuły mi humor. Odpalam ekspres do kawy i otwieram lodówkę. W środku poza światłem jest napoczęta puszka makreli, ignorowane od kilku miesięcy kabanosy i jogurt. Sięgam po rabarbarowo-truskawkowy jogurt farerskiej marki i nalewam kawę do mojego ulubionego kubka wielkości wiadra. Mleko dodaję w pamięci do listy zakupów.

Sprawdzam maile, wiadomości ze świata, z Polski i z Wysp Owczych. Na archipelagu jak zawsze dzieje się najmniej, ale przynajmniej wiadomości są najbardziej krzepiące – w szkole w Leirvík wyremontowano salę gimnastyczną, dom starców w Norðragøcie kupił nowe meble dla seniorów, a gmina Tórshavn zatwierdziła budowę nowego hotelu. Z kolei na wyspie Stóra Dímun, gdzie mieszka zaledwie jedna rodzina, ocieliła się krowa. Gdyby w każdym kraju w czołówce figurowały takie niusy, świat byłby lepszym miejscem. 

Choć sezon turystyczny jest już na finiszu, na dzisiaj przypada ostatnia internetowa rezerwacja mojego pensjonatu.

Po 17:00 mogę spodziewać się przyjazdu czterech osób z Kanady. Przygotowuję więc mieszkanko dla gości, ścielę łóżka, odkurzam, doprowadzam do porządku kuchnię i łazienkę. Na drzwi przyklejam kartkę z imieniem „Kevin” i dopiskiem „Welcome”. Drzwi zostawiam otwarte – zgodnie z farerskim zwyczajem. 

Wracam na chwilę do komputera, odpowiadam na e-maile, opłacam zaległy rachunek, wysyłam tekst na portal „Polki na obczyźnie”. Na Instagram nie mam teraz czasu. Zgarniam torebkę, w której lądują telefon i portfel, po czym ruszam na minimaraton po centrum pięciotysięcznego miasteczka. W planie poczta, supermarket FK, market budowlany Borg, a na koniec kawa z koleżanką w Cafe Fríða. 

Poczta okazuje się niewypałem.

Trwa remont, więc najbliższa placówka jest w Runavíku, jakieś 20 kilometrów ode mnie. Kupno znaczków będzie więc musiało poczekać. Za to w FK same sukcesy! Udaje mi się upolować kilka rzeczy w promocji, a do kasy nie było kolejki. Na dodatek na parkingu przed sklepem dzieci z miejscowej szkoły sprzedają losy, zbierając w ten sposób pieniądze na szkolną wycieczkę. Kupuję pięć kuponów, dwa okazują się zwycięskie. Z zadowoleniem niosę do auta dwie paki wypełnione słodyczami, kawą i napojami gazowanymi. 

W Borgu kupuję same drobiazgi – wkręty, wiertło do drewna i fugę do płytek. Po każdym sezonie turystycznym spędzam kilka dni na drobnych naprawach, jako że turystom zdarza się coś incydentalnie złamać, oderwać, odkleić lub popsuć. Z fugowaniem kafli w łazience poczekam do wyjazdu Kanadyjczyków, ale przykręcenie haczyków to jeszcze robota na dziś. 

W Cafe Fríða spotykam się z Milicą – koleżanką z Serbii.

Widujemy się kilka razy w tygodniu, ale i tak zawsze jest coś do obgadania z bieżących spraw. Zamawiamy kawy w nieprzyzwoitych cenach i dwa kawałki ciasta rabarbarowego w nieprzyzwoitych cenach. Podczas kawkowania co chwilę słyszymy „hej” albo „hi” skierowane w naszą stronę. Nic dziwnego, w miasteczku rozmiaru Klaksvíku prawie wszyscy się znają lub chociaż kojarzą z widzenia. Na dodatek Milica w zeszłym roku pracowała jako listonoszka, a ta praca jest niczym połączenie Facebooka i Linkedina, tyle że w realu. 

Wracam do domu, rozpakowuję zakupy i pędzę do pensjonatu przykręcić haczyki na ubrania. Kanadyjczyków jeszcze nie ma, więc błyskawicznie udaje mi się załatwić sprawę. Z poczuciem wykonania dobrej roboty zabieram się za gotowanie obiadu. Na patelnię rzucam dwa kawałki farerskiego łososia Bakkafrost, a do małego woka wsypuję mrożone warzywa. W tych szerokościach geograficznych to najbezpieczniejsza opcja, choć, jak uświadomiła mi pewna turystyka, mrożonki pozbawione są życiodajnej energii „chi”. Z „chi” czy bez, mrożone warzywa i owoce są na Wyspach Owczych tańsze i smaczniejsze niż ich świeże odpowiedniki. 

Około 16:00 odbieram telefon z klaksvickiego szpitala.

Na izbę przyjęć trafił Polak, który spadł z rusztowania na tutejszej budowie. Gdy odzyskał przytomność okazało się, że nie mówi w żadnym języku obcym. Do szpitala nie mam daleko, więc w ciągu dziesięciu minut jestem na izbie, po czym z lekarzem udaję się do rannego rodaka. Na szpitalnym łóżku zastaję młodego chłopaka, jest przytomny, ma równy oddech, ale nie porusza się. Twarz ma zmęczoną i bez wyrazu. Doktor z Danii rozpoczyna wywiad, podczas gdy ja tłumaczę najlepiej, jak umiem. Budowlaniec odpowiada z trudem, choć sensownie, jednak widać, że każde słowo cedzi z nadludzkim wysiłkiem. Po piętnastu minutach wywiad zostaje zakończony, a ja kieruję się do rejestracji, by podpisać dokument o tłumaczeniu, gdyż tego typu usługi są na Wyspach Owczych wynagradzane.

Gdy wracam do domu, widzę, że w pensjonacie palą się światła – Kevin już w domu, ale tym razem nie sam. Nie chcąc naruszać prywatności turystów, wysyłam tylko wiadomość na Whatsappie, żeby zapytać czy wszystko jest w porządku i że w razie potrzeby jestem na górze. Goście odpisują, że mają się dobrze, a mieszkanko bardzo im się podoba. Super, nic dodać, nic ująć. Fajrant! 

Na zewnątrz rozpadało się na dobre, więc zasiadam w fotelu i dzwonię do Polski. Dowiaduję się, co słychać u rodziców i sama dzielę się nowościami. Po zakończeniu rozmowy rozważam odpalenie jakiegoś serialu, jednak pomysł zakłóca wibrujący telefon. To powiadomienie z aplikacji meteo – prawdopodobieństwo wystąpienia zorzy polarnej na Wyspach Północnych wynosi dziś 90%! 

Aż żal nie skorzystać z tego pięknego spektaklu świateł, więc sprawdzam, gdzie w regionie zachmurzenie jest najmniejsze.

Ostatecznie stawiam na wieś Viðareiði, oddaloną nieco ponad 15 kilometrów od Klaksvíku. Gdy dojeżdżam na miejsce, zorzowe show już trwa. Magnetosfera smagana jest falami wiatru słonecznego, podczas gdy ziemska widownia cieszy oczy tym niezwykłym przedstawieniem. Zielono-żółte wstęgi błyszczą nad sąsiednią wyspą Fugloy, tworząc tym samym bajkowy wręcz kadr. Pół godziny później aurora borealis słabnie, więc bez żalu wracam do Klaksvíku. Z satysfakcją daję apce pięć gwiazdek. 

Wjeżdżając do miasteczka, nie kieruję się bezpośrednio do domu. Robię za to coś bardzo farerskiego, co idealnie opisuje slangowy czasownik „at sleisa”. Oznacza on wieczorne przejażdżki bez większego celu. Przemierzam więc uliczki pustego Klaksvíku, patrzę, co robią mieszkańcy, kto jest w domu, a kto również poluje na zorzę. W kraju, w którym w oknach nie wiesza się firanek, można z łatwością prowadzić sąsiedzką inwigilację. Jadąc wzdłuż głównej ulicy, mijam oświetloną stację benzynową, a znak z cenami benzyny przywołuje mnie do porządku. Dosyć tego jeżdżenia bez celu, pora wracać! Dojeżdżając do domu, wspominam poranną afirmację i dochodzę do wniosku, że to naprawdę był wspaniały dzień.

Kinga Eysturland

5 8 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Justyna
Justyna
1 rok temu

Jak zawsze świetnie się Ciebie czyta. Brawo. Super dzień, cała Ty.

Awatar użytkownika
Kasia
1 rok temu

Dzięki za chwilowe zabranie mnie na Owcze. Poczułam ten twój dzień. Byłam jakiś czas temu w Reykjaviku i myslę, że oba miasta mogą mieć podobny klimat. I podobnie jak ty włóczyłam sie jego uliczkami zaglądajać ludzion do okien. Robie to zresztą wszędzie, gdzie jestem 🙂