„Knajpa to ostatnie miejsce do żywienia dziecka”,
„do knajpy nie powinno się zabierać dzieci”, „jesteście bardzo lekkomyślni, dając dziecku knajpiane jedzenie”, „ja bym się nie odważyła i chodziłabym z wkładem własnym”, „dzieci poniżej szóstego roku życia nie powinny dostawać nic z karty”, „można dać domową wałówkę, a knajpiane to może odrobinę na spróbowanie od rodzica”, „ja sama pierwszy raz w restauracji jadłam, jak już byłam nastolatką”, „odważne mamy [które karmią dzieci kupnym jedzeniem] chyba nie słyszały o Escherichia coli lub Salmonella enterica”, „takie małe dziecko narażać…”.
To wszystko reakcje na wieść o tym, że chadzam z dwuletnią córką do restauracji i że ona tam normalnie je. I że kupuję gotowe jedzenie na mieście i też daję je córce. Ba, ledwo udaje mi się ją powstrzymać od połykania co smaczniejszych produktów w całości, bez gryzienia.
Co ciekawe, potępiają i krytykują właściwie tylko osoby… z Polski. Bo chociaż PRL skończył się już trzydzieści lat temu, większości mieszkających w kraju Polakom nadal się w głowie nie mieści, że można żyć (i jeść) inaczej niż w kraju. Nie trzeba jednak jechać daleko, wystarczy do najbliższych sąsiadów (Niemcy, Czechy), by odkryć, jak zupełnie inaczej wygląda dziecięca kultura gastronomiczna.
W większości krajów europejskich normą są dziecięce krzesełka w restauracjach. W niektórych coraz częstsze są „kąciki dziecięce” z kredkami, grami czy zabawkami, a czasem nawet z animatorami, którzy opiekują się dziećmi, podczas gdy rodzice mogą zjeść w spokoju. Coraz więcej jest restauracji „przyjaznych dzieciom”, w których obsługa raczej pomoże zaopiekować się dzieckiem niż będzie sarkać. Gorzej wygląda kwestia menu, chociaż tu akurat wiele zależy od kraju. W Wielkiej Brytanii czy w Niemczech tzw. „menu dziecięce” to przeważnie śmieciowe jedzenie typu hamburger, frytki czy paluszki rybne. Nawet takie kiepskie menu nie powstrzymuje rodziców przed częstym jedzeniem w restauracjach. O wiele lepiej (choć nie idealnie) wygląda sprawa w krajach śródziemnomorskich, zwłaszcza we Włoszech czy w Hiszpanii, ponieważ tutaj w zwykłym menu zawsze znajdzie się coś odpowiedniego dla dzieci: pierożki, makarony, risotto, pulpety, ryby itd. W dodatku często można zamówić mniejszą porcję dla dziecka (np. „pizza baby”).
Dostosowanie menu do potrzeb dziecka wiąże się z całą kulturą regionu, w której normalne jest uczestnictwo dzieci w życiu dorosłych, nawet wieczorami, nawet w restauracjach. Nikt dzieci nie upomina, mogą szaleć do woli, a zarówno obsługa lokalu jak i inni goście reagują na to stoickim spokojem albo wręcz uśmiechem. To samo dotyczy bliskiej kulturowo Portugalii. Ale nawet w krajach, w których restauracje zazwyczaj nie mają „baby menu”, jak choćby w Czechach czy Francji, normą jest chodzenie z dziećmi do restauracji czy knajp – nawet jeśli dzieci po prostu jedzą z talerzy rodziców. To samo dotyczy bardziej egzotycznych krajów jak Republika Zielonego Przylądka, Kanada czy Nowa Zelandia – dziecko może towarzyszyć rodzicom wszędzie, również podczas posiłków „na mieście”, nawet jeśli menu dziecięce pozostawia wiele do życzenia. Jedna ze znajomych mam podsumowała: „tu się nie dba, by dziecko jadło zdrowo, tylko by nie marudziło”.
Jakże inaczej wygląda to w Azji!
Tak, w tej samej Azji, która wielu Europejczykom wydaje się dzika i niebezpieczna. Tutaj kultura gastronomiczna wygląda zupełnie inaczej. Normą jest żywienie się w restauracjach czy przy ulicznych straganach, na widok których pracownik sanepidu dostałby zawału. W wielu krajach nie zamawia się osobnych posiłków dla każdego, lecz wiele potraw trafiających na wspólny stół. Każdy skubnie coś z dużych półmisków – są to często potrawy bardzo różnorodne. Jedne będą słone, drugie pikantne, a trzecie delikatne. Dzieci jedzą razem z dorosłymi. Nie są to jakieś dodatkowe potrawy z menu dziecięcego. Po prostu dba się o to, by na wspólny stół trafiły również dania odpowiednie dla dzieci. Japonia poszła jeszcze o krok dalej: tu często restauracje oferują „dorosłe” dania, ale podane w sposób atrakcyjny dla dzieci: na kolorowych talerzach i z jakimś dodatkiem (książeczką, grą, zabawką itp.).
Które dania ze zwykłego menu są odpowiednie dla dzieci? Odpowiem na przykładzie Chin, w których mieszkam już od dziesięciu lat. I w których tak nieodpowiedzialnie i ryzykownie prowadzam małe dziecko po restauracjach.
Po pierwsze: w większości restauracji w menu znajduje się bardzo dużo warzyw, mięs i dodatków przygotowanych w sposób odpowiedni dla dzieci. Niemal każde sezonowe warzywo (ponieważ jada się tu głównie warzywa sezonowe, lokalne) może zostać podane po prostu ugotowane lub ugotowane na parze. Gotuje się lekkie zupy, których bazą są warzywa liściaste (szpinak, mięta, rozmaite rodzaje kapusty, szarłat, mlecz, złocień, bylica, koperek), świeże pomidory, patisony, dynia, beninkazy, rzodkwie, różne gatunki fasoli czy ogórki. W składzie jest jedno warzywo, woda i odrobina soli (można poprosić o niesolenie). Z kolei na parze gotuje się zazwyczaj bulwy i bardziej konkretne warzywa: ziemniaki, bataty, taro, kukurydzę w kolbach, a nawet… świeże fistaszki w skorupkach. Doskonałe są również zupy mięsne. Tutaj nikt nie gotuje zup „na kościach” albo na „porcji rosołowej”, która właściwie nie zawiera mięsa. Często żeberka czy duże kości są rąbane na niewielkie kawałki wraz z mięsem – żeby było co poobgryzać. Gotuje się je wiele godzin, więc poobierane z kości mięso jest odpowiednio miękkie nawet dla bardzo małych dzieci. Ciekawostką są też jajka czy mięso mielone gotowane na parze – bardzo delikatnie przyprawione i lekkostrawne. Na parze przyrządza się również niskokaloryczne i mało słodkie ciasta ryżowe czy gryczane.
Kolejną pozycją odpowiednią dla dzieci, a lubianą przez rodziców, są rozmaite pierogi czy bułeczki na parze, z nadzieniem lub bez. Nadzienia mogą być mięsne, warzywne, mieszane oraz słodkie, na przykład… fasolowe. Ani w bułeczkach, ani w pierogach nie pojawia się ciężkostrawna smażona cebula ani omasta ze smalcu. Pierogi można wybrać lekkie i mało przyprawione, ugotowane normalnie, w wodzie, albo bardziej egzotycznie – w rosole bądź na parze.
Kolejną wspaniałością są kleiki zbożowe. Lekkostrawne i mało doprawione nadają się nie tylko dla osób na diecie, ale i dla dzieci… oraz dla wszystkich innych. Są bowiem normalnym punktem menu w bardzo wielu restauracjach. Są dostępne w wersjach czystych – same zboża, lub wieloskładnikowych, mięsnych i wegetariańskich, zarówno nieprzyprawionych jak i słonych czy słodkich.
Kolejnym miejscem idealnym dla dzieci są restauracje typu „gorący kociołek” – z angielskiego „hot pot”. W nich można dla dziecka skomponować idealny posiłek. Cała idea polega na tym, że na palniku na stoliku ląduje garnek z zupą. Może to być rosół, może być pomidorowa, grzybowa albo jakaś wersja pikantna – oczywiście dla dziecka wybieramy wersję łagodną. Do tej zupy wrzuca się na bieżąco cienko pokrojone kawałki mięs i warzyw, które po krótkiej chwili są już gotowe do spożycia. Można więc dać dziecku spróbować wiele gatunków mięs i warzyw, nie narażając się na wyplucie i zmarnowanie całego garnka – bo przecież można kupić małe porcje różnych produktów. W dodatku całość jest ugotowana, więc generalnie rzecz biorąc raczej bezpieczna dla dziecka i zdrowia.
Są też restauracje, które specjalizują się w ryżach lub makaronach. Świeżo zrobione makarony w delikatnym sosie bądź zupie albo niesolony ryż podany z gotowanymi warzywami czy mięsami – to przecież idealny posiłek dla dziecka.
To jeśli chodzi o same restauracje. A przecież to nie koniec!
W niezliczonych maleńkich, kilkuosobowych knajpkach i na ulicznych straganach znajdziemy również produkty gotowe do wzięcia do domu. Będą to surowe sałatki (tych raczej unikamy, bo nigdy nie wiadomo, czy sprzedawca umył ręce), ale również pieczone ziemniaki, bataty czy tofu, ugotowana do miękkości kukurydza czy inne warzywa, naleśniki, pierożki, rozmaite kluski, a nawet lokalne wersje hamburgerów – czyli pieczywo z mięsem w środku. W dodatku mięso jest zazwyczaj duszone, a nie smażone, a bułka zwykła, chrupiąca, świeżo zrobiona, bez chemii – więc są zdrowsze od typowego hamburgera z Zachodu.
Są też same mięsa – pieczony drób, pieczeń wieprzowa, mięsa gotowane w aromatycznych sosach. Można je kupować jak wędlinę w Europie – po kilka deko, na świeżo, od sprawdzonego dostawcy. Można się w nich zakochać i już nigdy nawet nie próbować przyrządzić podobnych frykasów w domu. I można od czasu do czasu dawać je dzieciom. Nie codziennie, bo akurat takie przysmaki są zazwyczaj przyprawione, więc jeśli nadal unikamy podawania dziecku soli czy bardziej pikantnych przypraw, to nie wszystko się będzie dla naszej pociechy nadawać. Ale raz na jakiś czas można spróbować. Podać odrobinę i sprawdzić, czy zasmakuje. Przetestować wiele miejsc, żeby wiedzieć, gdzie jest bezpiecznie, a gdzie nie bardzo. I korzystać z tego, że kultura kulinarna regionu ma tak wiele do zaoferowania nie tylko dorosłym, ale i dzieciom.
Niestety w Japonii nie jest aż tak kolorowo. Ofertę dla dzieci mają tylko tzw family restaurants. Wszystkie zwykle knajpki, miejsca z sushi itp jeżeli maja krzesełko dla dziecka, to jest to szczyt spełnienia marzeń. Zdążyła nam się tez przykra sytuacja, gdy obsługa restauracji poprosiła nas o wyjście na zewnątrz, jeśli dziecko zaczęło by się głośno zachowywac (płakać), bo inni goście tez chcą miło spędzić czas. Więcej tam nie wrócimy.
Dobrze wiedzieć! O Japonii opowiadała mi znajoma, w samych superlatywach. Ale może widziała to innymi oczami po prostu dlatego, że nie mieszka w Japonii na stałe. Małe knajpki w Chinach, takie sprzedające jedno charakterystyczne danie (makaron, zupę czy inne sushi) również są kiepsko dostosowane do potrzeb dzieci, dlatego w tekście skupiłam się na większych restauracjach. Ale z “family restaurants” się w moim mieście w Chinach nawet nie spotkałam…
Ja jednak uważam, że restauracja to nie jest miejsce, gdzie dzieciom rodzice powinni pozwalać „szaleć do woli”, jak rownież nie uważam za konsumencki obowiązek przyglądania się temu ze stoickim spokojem. W restauracji mam prawo do spokoju podczas posiłku o na pewno nie życzę sobie w tym czasie biegajacych wokoło dzieci. Jako (niegdyś) matka małych dzieci – szczególnie miałam na względzie tę potrzebę u innych, dlatego dziś mam takie wymaganie także we własnym interesie.
Kiedyś takie rzeczy były oczywiste, dziś zwykłe zasady kultury i kindersztuba to abstrakcje, wręcz przestępstwa. Róbta, co chceta – ot co :>
Zarówno kindersztuba, jak i tzw. kultura ogólna wygląda inaczej w każdym kraju, a nawet regionie, dlatego nie lubię szafować tymi określeniami, ani nie uważam, że tylko mój własny paradygmat kulturowy jest tym najlepszym i to właśnie jego powinnam wymagać – bo niby takie rzeczy są “oczywiste”. Dla każdego jest oczywiste trochę coś innego.