FELIETONYdzieci

Od dwudziestu jeden lat żyjemy na emigracji. Nawet nasze ojczyzny stały się na chwilę dla nas obczyznami, ale żadne z nas nie czuło i nie czuje się w nich na tyle dobrze, żeby chcieć tam zostać na stałe. Nazywamy wszystkie nasze kraje domami i nie mamy problemu z osiedleniem się w żadnym miejscu. Ja od razu czuję przypływ patriotyzmu i od momentu zamieszkania w danym kraju bronię jego historii, teraźniejszości i przyszłości w każdej mniej lub bardziej idiotycznej rozmowie, na przykład o tym, jacy to Niemcy zadufani w sobie, Grecy leniwi i nieporządni, a Amerykanie głupi, bo wybrali na swojego prezydenta Trumpa.

Nasze dzieci

wychowaliśmy na obywateli świata. Nie powinnam sobie przypisywać zbyt wielkich zasług na tym polu, bo uważam, że obywatela świata kształtują doświadczenia, miejsca, ludzie, zdarzenia, które znalazły się, czasem przypadkiem, a czasem nie, na ich drodze. Jedno z naszych dzieci mieszka w piątym, drugie już w swoim szóstym kraju. Są samodzielni, odnajdują się szybko w nowych, nieznanych im miejscach i sytuacjach.

W porównaniu z dziećmi w mojej rodzinie i wśród znajomych są dużo bardziej niezależni. Sami podejmują ważne decyzje, mają większe rozeznanie, co im się podoba, co nie, co przyda się w życiu. Mają łatwość w nawiązywaniu kontaktów, ale również umiejętność nieprzywiązywania się do ludzi, do ich opinii i wpływów. Ten często przytaczany cytat: “jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana” jest integralną częścią ich życia i bezsprzeczną prawdą.

Znają te języki, które im się aktualnie przydają, nie mówią po grecku, choć mieszkali na Krecie. Jedno nie mówi w ogóle po niemiecku, choć spędziło tam dziesięć lat. Nie ma spiny, nie ma wstydu, zażenowania, potrzeby tłumaczenia się z tych “niedociągnięć” (ja ciągle mam to wszystko!). Oboje twierdzą, że jeśli będzie potrzeba nauczenia się innego języka, to się nauczą, tak jak jeśli będą chcieli tatuować, nauczą się tatuażu albo jeśli uznają, że przyda im się umiejętność dojenia kóz, to się z nią zaznajomią.

Zazdroszczę im takiego podejścia,

bo ja ciągle mam w głowie, że jak mieszkasz w jakimś kraju, a nie znasz tubylczego języka, toś ignorantka, nieuk i nie jesteś godna przebywania na tej ziemi. I cieszę się z tego, jakie są moje dzieci. Jestem dumna, że sobie tak dobrze radzą, że są otwarte, tolerancyjne, ogarnięte i takie światowe. Od czasu do czasu nachodzą mnie myśli, że biedaczyska nie mają domu, nie mają korzeni, nie mają dokąd wracać. Nie mają wspomnień, że choinka zawsze stała w tym, a nie innym pokoju, na ścianie zawsze wisiał taki, a nie inny obraz, a masło orzechowe było zawsze na półce po lewej stronie.

Ale zaraz przychodzą myśli, że ja mam takie wspomnienia i co? Czy to mnie czyni lepszą? Nie! Czy to sprawia, że jestem bardziej przywiązaną do jakiegoś miejsca? Nie! Czy dzięki temu moje życie jest w jakikolwiek sposób bogatsze? Wątpię! Wtedy zostawiałam te czarne myśli i wracałam do uliryczniania nieukorzenionego życia dzieci.

Jak to jednak w życiu bywa, ze wszystkim trzeba się prędzej czy później rozprawić.

Namówiliśmy naszego osiemnastoletniego syna do zrobienia prawa jazdy w Polsce, po angielsku. Taka opcja w naszym “zachodnim” kraju już istnieje. Nie muszę nikomu tłumaczyć, jak wyglądają w Polsce egzaminy na prawo jazdy, jaka jest zdawalność i jak to się ma do rzeczywistych umiejętności zdającego, czasu poświęconego na naukę oraz jak to się później przekłada na zachowania kierowców na drogach – statystyki mówią same za siebie. Nie muszę też nikomu z mojego pokolenia tłumaczyć, jak wygląda metodyka testowania, tfu, metody testowania jakikolwiek umiejętności oraz informacji mnie lub bardziej przydatnych w Polsce w porównaniu z, na przykład, tymi “głupimi Amerykanami, co wybrali Trumpa”.

Z mojego doświadczenia (byłam i studentką i nauczycielką w Polsce i w Stanach) wynika, że niskie poczucie wartości osób odpowiedzialnych za testowanie i potrzeba dowartościowania się powoduje, w Polsce układamy testy tak, żeby znaleźć tę jedną mało istotną informację, którą uczeń zapewne przeoczy, zapytamy o nią w taki zawiły sposób, że uczeń popełni błąd, obleje cały egzamin (bo takich pytań damy mu akurat w ilości “oblewającej”). Tym samym udowodnimy, że nic nie umie, niczego się przez cztery lata liceum nie nauczył. Jest beztalenciem, leniem i nic z niego nie wyrośnie.

Nie możemy po prostu ułożyć testu, w którym pytania będą jasne i napisane z intencją oddania poprawnej odpowiedzi przez testowanego. O nie! Nikt by się nie bał takich egzaminów. Nikt by nie drżał na myśl o takich testach. Tak nie może być. Jak nietrudno się domyślić, syn egzaminu teoretycznego nie zdał. Doszedł do tego taki mały problem, że testy po angielsku, z których się przygotowywał, nie były aktualizowane od dziesięciu lat.

Wściekły jak osa Jaś wpadł do samochodu,

w którym na niego czekałam i wyrzucił z siebie osiemnaście lat frustracji. Mówił o tym, że nie ma jednego domu, że w żadnym kraju nie czuje się u siebie. W każdym urzędzie, w każdym kraju jest tym kłopotliwym petentem, z którym nie wiadomo, co zrobić. Urodził się w Niemczech, ale nie jest Niemcem, jest Amerykaninem, ale chodził do szkoły w Londynie. Jest Polakiem, ale zdaje egzamin z prawa jazdy po angielsku. Nie może dostać pełnego wynagrodzenia za swoją pracę w Irlandii, bo nie ma potrzebnego numeru. Musi pilnować latania do Anglii, żeby nie stracić statusu rezydenta. Będzie ratownikiem medycznym, ale tylko w kraju, w którym nie wie, czy chce zostać.

Mówił o tym, że ma dość, że chce mieć dom na stałe, być obywatelem jednego kraju. Mieć z tego kraju prawo jazdy, dowód osobisty, konto w banku i do niego należeć. Tego dnia medal dla najgorszych rodziców świata należał się nam i wisiał na mojej szyi, ciągnąc mnie ku ziemi. Moje sumienie spuchło od wyrzutów. Przez kolejne dwa dni między powtarzaniem pytań na egzamin, rozmawialiśmy.

Zastanawialiśmy się, czy może jednak nasze życie nie byłoby takie złe, gdybyśmy mieszkali w jednym kraju.

Jaś nie jeździłby na nartach trzy dni w tygodniu przez pięć miesięcy w roku przez siedem lat. Nie mieszkałby w jednym z piękniejszych miejsc na wschodnim wybrzeżu Stanów, nie ustaliłby ze sobą, że nie lubi bejsbolu ani bogatych kolegów z prawicowych rodzin. Na Krecie nie piekłby tart cytrynowych z cytryn z ogródka, nie ratowałby umierających kotów, psów i kozich głów zatkniętych na siatkach ogrodzeniowych. Nie zweryfikowałby zdania, że Polacy są fajni na grillach i przy stołach wigilijnych. Ci sami Polacy w biurach i za kierownicami niekoniecznie. Nie znałby Poznania jak własnej kieszeni, nie namalowałby jesiennego pejzażu naszej wsi.

Dwa dni później Jaś zdał egzamin na sto procent. Z uśmiechem od ucha do ucha wszedł do samochodu: “Po ostatnim niezdanym teście myślałem, że coś ze mną jest nie tak, że jestem beznadziejny, że nie uczyłem się wystarczająco dużo, ale jak to możliwe, że wtedy nie zdałem testu, a teraz zdałem na 100%. Przecież to bez sensu, to nie może być moja wina!”. Jaka piękna pewność siebie! Jaka wiara w swoje możliwości! I coś tak czuje, że gdybyśmy dwadzieścia jeden lat temu zdecydowali zostać w Polsce, to takiego zdania nie usłyszałabym od swojego dziecka!

Ania Ligęza – O’Connor

Z Polski wyjechała w 2001 roku, mieszkała w Niemczech, Stanach Zjednoczonych, na Krecie, teraz w Polsce. Już wie, że to chwilowo. Mama dwójki dorosłych już dzieci i opiekunka psa i dwóch kotów. Z jednego wykształcenia nauczycielka języka angielskiego, z drugiego nauczycielka jogi. Prowadzi zajęcia i warsztaty.  Joga i medytacja to jej pasje, którymi dzieli się ze wszystkimi, którzy mają ochotę jej posłuchać. 

4.9 12 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze