FelietonyKultura

Parę lat temu rozmawiałam przy obiedzie z bezrobotnym szwagrem o upływie czasu i mój współrozmówca zaskoczył mnie stwierdzeniem, że doba jest dla niego za krótka. Jak to? – pomyślałam. Gość nie pracuje od dobrych kilku lat, całe dnie spędza w internecie lub przed telewizorem, więc wydawać by się mogło, że czas wręcz przelewa mu się przez palce.

Tymczasem szwagier zakomunikował, że dwadzieścia cztery godziny dziennie to zbyt mało, by obejrzeć wszystkie filmy, które chciałby obejrzeć, przeczytać wszystkie książki, które chciałby przeczytać i przesłuchać wszystkie piosenki, które ma upchnięte na swojej playliście. Oniemiałam. Skoro facet bez pracy i zobowiązań narzeka na zbyt krótką dobę, to jak na obcowanie z kulturą mają znaleźć czas osoby pracujące i uczące się w pełnym wymiarze godzin tudzież pełnoetatowi rodzice? 

Ta obiadowa wymiana zdań sprawiła, że postawiłam sobie następujące pytanie: na jakiej podstawie dokonuję wyboru rzeczy do obejrzenia, przesłuchania, przeczytania. Czasu mam zdecydowanie mniej niż szwagier, więc muszę być bardziej selektywna i zręcznie nawigować wśród nadmiaru nowości i obfitości klasyki. Okazuje się, że podstawowym wyznacznikiem priorytetów kultury są moi znajomi, a dokładniej znajomi, z których zdaniem liczę się, jeżeli chodzi o sprawy filmowe, muzyczne i wydawnicze. Jeżeli G. polecił mi czytać Twardocha, zabrałam się za lekturę nawet wbrew sobie. Kiedy K. kazał oglądać „Grę o tron” (chociaż długo wzbraniałam się przed tym mainstreamowym serialem), ostatecznie przełamałam się, by następnie zatracić się w martinowskim uniwersum. 

Innym źródłem weryfikacji materiałów są dla mnie blogi, fora i platformy pokroju Filmweb lub Lubimy Czytać. Przeglądam komentarze, analizuję oceny i zazwyczaj sugeruję się zdaniem innych odbiorców. Jeżeli liczba wpisów o charakterze „totalna strata czasu”, „nie czytajcie tego” lub „obejrzałem to, żebyście wy nie musieli” jest przeważająca, wówczas traktuję tego typu ostrzeżenia bardzo serio i omijam daną pozycję szerokim łukiem. 

Mimo to zdarza mi się celowo obejrzeć lub przeczytać dzieło wątpliwej jakości bądź reputacji, tylko po to, by wyrobić sobie na jego temat konkretne zdanie.

Tak było chociażby z filmem „365 dni” na podstawie głośnej książki Blanki Lipińskiej. Czy film był dobry? Nie. Czy jego oglądanie było stratą czasu? Tak. Jednak bez tego marnego seansu nie mogłabym jednoznacznie wypowiedzieć się o szkodliwości jego treści i prezentowanej na ekranie patologii. Równie nisko oceniam twórczość Patryka Vegi i chociaż za każdym razem obiecuję sobie, że nigdy więcej nie zobaczę niczego autorstwa tego pana, to jednak skala promocji i społecznych reakcji sprawiają, że ostatecznie przeważa ciekawość i na własne życzenie katuję się wizją świata według Vegi. 

Innym czynnikiem popychającym mnie ku konkretnym tytułom jest też tzw. “branża”. Jako absolwentka skandynawistyki w ciemno kupuję książki o tematyce nordyckiej, a filmy duńskie oglądam z poczucia obowiązku bycia na bieżąco. Podobnie staram się nie wypaść z trendów muzycznych, chociaż lubię również wracać do dawnych przebojów z Północy. Wiele „branżowych” książek zalega na moich półkach i czeka na swoją szansę, która prędzej czy później nadejdzie. Poza tym są jeszcze tzw. „guilty pleasures”, czyli drobne grzeszki z zakresu kultury przywołujące ciarki żenady. Na mojej liście „guilty pleasures” znajdują się na pewno „Gwiezdne Wojny”, seria książek o Joannie Chyłce Remigiusza Mroza, „Beverly Hills 90210” i duński serial „Klovn”. 

Nie ulega wątpliwości, że jesteśmy bombardowani kulturą na różnym poziomie.

Ciężko dotrzymać kroku nowościom, kiedy walkę o widzów toczą równolegle platformy streamingowe, wydawnictwa książkowe i muzyczne, blogerzy, vlogerzy oraz twórcy rozmaitych aplikacji. Żeby nie zgubić się w gąszczu propozycji, musimy jasno rozpoznać swój gust, potrzeby oraz treści, które naprawdę chcemy konsumować. Być może warto czasem postawić na klasykę. Obejrzeć „Dekalog” Kieślowskiego (który z powodzeniem może konkurować ze współczesnymi serialami), wrócić do prozy Sienkiewicza (przecież „Trylogię” czyta się jak wytrawny western!) lub posłuchać muzyki poważnej (Chopin to więcej niż wódka!). Czasami dopiero powrót do przeszłości pozwala dostrzec bylejakość niektórych tworów współczesności. A ty jak oddzielasz ziarna od plew w kontekście kultury w rzeczywistości, w której doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny?

Kinga Eysturland

5 7 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Magda w RPA
2 lat temu

Bardzo ciekawy felieton, ale mam jedno zastrzeżenie… Gwiezdne Wojny to nie guilty pleasure tylko arcydzieło najwyższych lotów (no przynajmniej piewrwsza trylogia) :p

Malina
Malina
2 lat temu

Oj znam ten ból. Ile seriali czeka zapisanych do obejrzenia, to lepiej nie mówić.