Pierwszy pies trafił do naszego domu, gdy miałam jedenaście lat. Była to najlepsza terapia dla dziewczynki, która psów bała się panicznie. Możecie nie wierzyć, ale potrafiłam się obudzić z płaczem, jeśli przez sen usłyszałam, że na ulicy szczeka jakiś pies.
Miałam traumę – w dzieciństwie pogryzły mnie dwa psy, w tym jeden należący do mojego własnego dziadka (swoją drogą, do dziś nie udało mi się zrozumieć, dlaczego nie został uśpiony, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że nie byłam jedynym dzieckiem pogryzionym przez tego psiego szaleńca). Do dziś mam bliznę na twarzy. Jeśli na tyłku też została blizna, to przynajmniej nie mogę się jej codziennie przyglądać, więc z dwojga złego lepiej już być ugryzionym z tyłu – nawet jeśli później przez jakiś czas nie można siedzieć.
Odeszłam jednak od tematu. W domu pojawił się pies – i tajemniczym sposobem przestałam się nagle bać psów. Przestałam też sobie umieć wyobrazić życie bez psa. No jak można żyć bez psa? Bez kulki szczęścia, która zawsze jest przy tobie, gotowa do zabawy i pieszczot? Gotowa do ukojenia wszystkich twoich smutków?
Wiadomo, w akademiku czy w mieszkaniu studenckim nie trzymałam psa. Ale potem zawsze wracałam do domu – a w domu pies był, jest i będzie. Teraz mam własny kąt i rodzinę. Moja czteroletnia córeczka uwielbia psy i koty. A jednak w naszym domu nie mieszka ani pies, ani kot. Przyczyn jest wiele.
Po pierwsze: mamy małe mieszkanie w bloku – czterdzieści metrów kwadratowych to naprawdę dość niewiele. No ale – są też malutkie pieski i na pewno dałoby się tu wcisnąć jakiegoś kundelka.
Po drugie: od urodzenia córki co roku wracam na dwa-trzy miesiące do Polski. Psa ze sobą nie będę tachać w tę i z powrotem – musiałby być poddawany długiej kwarantannie. Zostawić przywiązanego do siebie zwierzaka w jakimś hotelu to dla mnie też nie rozwiązanie. Oczywiście, można poprosić kogoś o pomoc w opiece – jednak sądzę, że jeśli wiem, że będziemy tak jeździć, to rozsądniej i bardziej po ludzku jest nie narażać ukochanego zwierzaka na taką tęsknotę, a rodziny i znajomych nie należy zmuszać do opiekowania się cudzym zwierzęciem.
Po trzecie i najważniejsze: mieszkam w Chinach, a Chiny naprawdę nie są najlepszym miejscem dla psów. Dlaczego?
Mieszkam w centrum dużego, sześciomilionowego miasta. Mam wokół domu pięć parków. Do żadnego z nich nie można wejść z psem. Jedyne miejsce na spacer z psem – to przy nodze, przy skwerku… obfajdanym przez inne psy. Jeszcze NIGDY nie widziałam w Kunmingu kosza na psie odchody. Oczywiście, można pojechać na obrzeża miasta, żeby psa wybiegać. Ciekawe, czym mam tam pojechać, bo do autobusów i metra psom wstęp wzbroniony, a my nie mamy również samochodu. Niektórzy Chińczycy wożą swoje psy skuterami, ale skutera też nie mamy, a na rowerze byłoby naprawdę ciężko. Psom nie wolno wejść do restauracji (co jest oczywiste) ani do supermarketów, nigdzie jednak nie ma specjalnych miejsc do uwiązania psa czy do napojenia go wodą. Generalnie – nie ma żadnych ułatwień dla posiadaczy czworonogów, nawet wręcz przeciwnie! W coraz większej ilości miast istnieją bardzo duże restrykcje, jeśli chodzi o wyprowadzanie pupili na spacer – można to na przykład robić tylko i wyłącznie między 22.00 a 6.00. Jak ma się załatwiać pies w tak zwanym międzyczasie – nie wiem, ale wolę sobie tego nie wyobrażać.
Jest też coś, co niby nie jest bezpośrednim powodem do odrzucania myśli o przygarnięciu zwierzaka, ale na mnie działa bardzo odstraszająco. Są to kliniki weterynaryjne mieszczące się bezpośrednio nad małymi restauracyjkami, sprzedającymi psie mięso. Tak, w Kunmingu jada się psinę. Sam fakt mnie nie oburza. Są gatunki psów, które hoduje się tak samo jak świnie, owce czy krowy – na mięso. To nie jest tak, że Chińczycy trzymają w domu przyjaciela, a pewnego dnia ten przyjaciel trafia na stół. Pies spożywczy nie jest psem-towarzyszem, tak jak zabawne świnki, które niektórzy ludzie trzymają w domach, nie są dokładnie tym samym, co świnie hodowane dla mięsa. Skoro jem świnię, krowę, kurczaka czy rybę, mogę zjeść również psa.
A jednak… co roku pojawiają się doniesienia o psach, które „zniknęły” w momencie nieuwagi właściciela. I co roku są zamykane knajpy, w których sprzedawane jest psie mięso niewiadomego pochodzenia. Oczywiście, swojego psa bym przypilnowała, ale zostaje jakiś taki dziwny niepokój. Według mnie moje miasto nie jest dobrym miejscem dla psa.
Nie myślcie jednak, że nikt tu nie trzyma czworonożnych pupilów. Wręcz przeciwnie! Ulice są pełne pozerów z alaskanami wygolonymi na zero – bo w Kunmingu jest za ciepło dla tej rasy. Jest sporo ładnych kundelków, wiernie drepczących obok swoich właścicieli-emerytów. Jest też wielu normalnych psich właścicieli, takich jak w Polsce. Ale grupy ekspackie pełne są apeli o tym, że ktoś znów znalazł jakiegoś psa, ale schroniska to fikcja, a ich alternatywą są głębokie doły lub czyjś żołądek, więc organizuje się “dog rescue” – podleczenie pieska i wysłanie go do innego kraju, w którym będzie mu się lepiej żyło.
Tęsknię więc za czworonogiem u boku – ale tęsknię z daleka, tęsknotę zaspokajając raz do roku, gdy wracam do Polski, do domu rodzinnego, w którym pies to oczywista oczywistość. I czekam na dzień, w którym okaże się, że Chiny się zmieniły. Albo na dzień, w którym zmienię się ja.
Natalia Brede