Miałam wrażenie, że ktoś mi założył na nos upaprane okulary.
Widziałam świat lekko rozmazany, umykały mi szczegóły. Albo odwrotnie, widziałam same szczegóły, które nijak nie łączyły się w całość. W głowie mi się kłębił milion pytań, na które wiem, że kiedyś znałam odpowiedzi. Ale teraz jakby ktoś usunął mi cześć twardego dysku i zastąpił to miejsce zupełnie niezwiązanymi faktami. Czułam, że mózg mi rozsadza od nadmiaru informacji, a jednocześnie czułam w nim pustkę i ciemność. Gonitwa „myśli, nie-myśli” nie ustawała w nocy. „Po co mi to wszystko? Przecież można z tym skończyć, to bardzo proste.”
Nie bałam się bólu.
Wizualizowałam sobie, jak biorę garść leków przeciwbólowych, kładę się w wannie, ostrożnie, ale zdecydowanie przecinam skórę na nadgarstkach. Krew miesza się z ciepłą wodą, tworzy fantazyjne wzory. W końcu nadchodzi upragniony spokój. Cisza w głowie. Wielkie nic.
Ale gdy łapałam na się na tej teatralnie dramatycznej wizji, pojawiały się kolejne sceny.
To co się dzieje potem. Mój mąż znajduje ciało. Krzyk, szarpanie, tupot wielu par butów, płacz. A potem cisza. Nieprzenikniona, ciągnąca się dniami, miesiącami, latami złowroga, mroczna cisza. I w tym wszystkim mój syn. Kilkumiesięczny, kilkuletni, nastolatek, w końcu dorosły. Który już nie ma tego błysku w oku, już nie śmieje się tak perliście. W jego duszy zionie rana, a w głowie kołacze się wielki znak zapytania. I gniew, i żal, i gorycz.
W tej wizji widziałam przystojnego młodego mężczyznę, złamanego na pół. Myślałam sobie, kim by był, gdyby nie ten ból, który codziennie miażdży mu barki? Naukowcem? Piosenkarzem? Kierowcą wyścigowym? Ale czy można odnosić sukcesy po czymś takim? Czy można cieszyć się życiem po tym, jak czyjaś matka odebrała sobie życie?
Zniszczyłabym go.
Nie mogłam mu tego zrobić. Nie jemu. On jedyny na świecie na to nie zasłużył. Mój syn, wtulony we mnie, pochrapujący cichutko przez sen uratował mnie przed popełnieniem samobójstwa.
Zrozumiałam wtedy, że nie mam już żadnej kontroli nad swoim życiem. Nie mogę sobie go nawet odebrać. Poczułam, że jestem w pułapce.
Na poziomie racjonalnym wiedziałam, że mam depresję.
Na poziomie emocjonalnym nie było na to zgody. „Nie masz prawa mieć depresji, gdy masz takie cudowne, urocze, zdrowe dziecko” – karciłam sama siebie. Do tego doszło przeświadczenie, że to się już nigdy nie skończy. Że nigdy już nie prześpię nocy. Nigdy nie będę wiedziała, co mu dolega, gdy płacze. Że już zawsze będę gruba, rozczochrana, w poplamionym dresie. Że zawsze już będę wszystkich naokoło zawodzić, a przede wszystkim siebie.
Na sen wykorzystywałam każdą cenną minutę snu mojego dziecka.
Tak wszyscy radzą. Śpij, kiedy on śpi. Łącznie z moim mężem, który zabierał mi telefon, żebym „przypadkiem nie marnowała czasu na Instagramie”. Przez to zdarzało się, że nie myłam się kilka dni. Bo nie było kiedy, bo albo spałam, albo zajmowałam się dzieckiem. Przez to przestałam robić wszystko, co do tej pory lubiłam robić, bo trudno się te rzeczy robiło z „nieodkładalnym” niemowlakiem na rękach.
Zapomniałam o moich pasjach i zainteresowaniach.
Gdzieś w szufladzie na dnie mojego mózgu obrosły mchem. Przestałam być osobą, którą kiedyś lubiłam. Gdy się spotykałam z ludźmi nie miałam do powiedzenia niczego ciekawego. Czułam się głupia, bo nie byłam na bieżąco. Te spotkania mnie dołowały, więc przestałam się spotykać.
Znalazłam innych znajomych, takich z dziećmi, żeby mieć wspólny temat, chociaż nic więcej mnie z nimi nie łączyło. Ale te spotkania dołowały mnie jeszcze bardziej, gdy widziałam, jakie inni mają wspaniałe historie porodowe, jak sobie świetnie radzą, jakich wspierających partnerów i mężów mają, ile książek napisali w czasie urlopu macierzyńskiego, ile pieniędzy zarobili na kryptowalutach. A ja wracałam do zagraconego zabałaganionego domu i miałam ochotę to wszystko podpalić.
Wychodzenie na spacer, co zawsze było dla mnie najprzyjemniejszą częścią dnia, stało się częścią rutyny i udręką.
Bardzo szybko przestałam czerpać z tego przyjemność. Wyjście z domu wiązało się też nieodłącznie ze stresem. Czy wzięłam wszystko? Telefon? Klucze? Ubranka na przebranie? Mleko? Ulubionego misia? Pieluchy, chusteczki? Czy nie ubrałam go ciepło? Za chłodno? Czy będzie padać? Będzie spał? Czy będzie płakał? Ten wózek jest do kitu, nic w nim się nie mieści. Właśnie, gdzie jest mój telefon?
Po wyjściu z domu zawsze okazywało się, że czegoś zapomniałam. Najczęściej były to rzeczy dla mnie: butelka wody, ulubiony batonik, który poprawiał mi humor albo słuchawki, przez co przez cały spacer zamiast słuchać ulubionego podcastu, słuchałam swoich natrętnych myśli.
Z uwagi na liczbę pacjentów oczekujących na wizytę u pielęgniarki psychiatrycznej umówiona zostałam na teleporadę – tak było najszybciej.
O terminie oczywiście zapomniałam. Jak o wielu innych rzeczach w tamtym czasie. Jak zadzwonił telefon, byłam w autobusie w drodze na zajęcia muzyczne dla bobasów. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, jak otoczona obcymi ludźmi opowiadałam pielęgniarce o swoich myślach samobójczych. Było mi wszystko jedno. Już wiele razy płakałam w miejscach publicznych. Byłam wysoko funkcjonującą niedoszłą samobójczynią.
O tym, że mam depresje powiedziałam niewielu osobom, w tym mojemu przyjacielowi. Jest empatycznym, wrażliwym na ludzkie nieszczęście fotoreporterem. Bywał na wojnie, widział ludzi w rozpaczy. On powinien zrozumieć, kto, jak nie on – myślałam.
„Poporodówka?” – zapytał, patrząc z ukosa i odpalił papierosa, którego trzymał w ustach.
„Tak” – odpowiedziałam i oblałam się rumieńcem wstydu. „Poporodówka, poporodówka” – brzęczało mi w głowie jeszcze długo po tej rozmowie. „Poporodówka” – co to w ogóle za słowo?! Nie, to nie żadna „poporodówka” ani „depresyjka.” To poważna choroba, bardzo ciężka, a nieleczona także… śmiertelna.
Powiedziałam też przyjaciółce, czyli osobie, która zna mnie dobrze i długo. Jej reakcja była podręcznikowa. Nie oceniała, nie doradzała, tylko słuchała i współczuła. Gdy po dłuższym czasie, jak już wychodziłam na prostą spotkałyśmy się w Polsce, a nasze dzieci bawiły się razem, ona przytuliła mnie mocno i patrząc na mojego syna, zapytała: „To jak? Udało Ci się go trochę pokochać?” Zatkało mnie. „Trochę pokochać?!” Czy ja kiedykolwiek powiedziałam, że nie kocham mojego dziecka?! Może się przejęzyczyłam albo źle się wyraziłam – pomyślałam. Ale nie, to niemożliwe. Wszystko z tego okresu jest jak za mgłą, ale czegoś takiego NIGDY bym nie powiedziała.
Wówczas dotarło do mnie, jak wielkie jest niezrozumienie wśród ludzi, czym jest depresja poporodowa czy depresja w ogóle.
Przyczyną mojej depresji nigdy nie był mój syn ani brak uczuć wobec niego. Przyczyna nawet nie był traumatyczny poród. Przyczynami były zmiany hormonalne w organizmie, predyspozycje genetyczne, przemęczenie, deprywacja snu, wysoki poziom stresu, brak wsparcia ze strony bliskich, poczucie izolacji, wygórowane oczekiwania, presja społeczna, mój własny perfekcjonizm i nierealistyczne oczekiwania wobec siebie. Ale nigdy on. Przypominam. To on mnie uratował przed śmiercią.
Od 10 do 22 procent matek cierpi na depresję poporodową.
Tylko połowa z nich zwraca się po pomoc. Dlaczego? Cały czas w społeczeństwie panuje przeświadczenie, że depresja dotyka wyłącznie osób, które spotkała tragedia. Przy takim założeniu rzeczywiście można pomyśleć: „Ma depresję, czyli spotkało ją coś strasznego. To znaczy urodziła dziecko, którego nie chciała albo nie kocha.” Co jest oczywiście absolutnie błędnym myśleniem.
Ale czy mogę być zła na takie myślenie, skoro sama na początku nie mogłam sobie pozwolić na zaakceptowanie tego, że cierpię na depresję, mimo że mam zdrowe, wspaniałe dziecko i mi samej też niewiele do szczęścia brakuje?
Wróciłam z tamtej strony lustra z tarczą.
Chociaż to nigdy nie jest tak, że z depresją się wygrywa. Zawsze trzeba być czujnym, bo ona już w tobie jest. Jak wirus HIV. Można przeżyć z nim piękne życie. Ale trzeba prowadzić higieniczny tryb życia, obserwować swój organizm, reagować na najmniejsze zmiany, w razie konieczności brać odpowiednie leki. Dlatego stosuję się do tych zaleceń i staram się czerpać z życia garściami. I z macierzyństwa też.
Kochana! Przytulam mocno. Trzymaj rękę na pulsie i – co najważniejsze! – nie bój się prosić o pomoc.
Brak wioski to chyba główny powód tej depresji – obserwuję ludzi, którzy tę wioskę tworzą, bo „jak mama nie wypocznie, to będzie miała depresję” i po swoich przejściach szczerze troszkę zazdroszczę takich rodzin.