Wszyscy dobrze wiemy, że poznając nową osobę i wiążąc się z nią na stałe, wchodzimy w całkowicie inną, czasami przerażającą, przestrzeń. Nie wiemy, gdzie będziemy za kilka lat, jak ułoży nam się życie, jakie będą nasze doświadczenia, jak zmienimy się my sami, a jaki wpływ to my będziemy mieć na naszego partnera.
Często zwyczajnie nie zastanawiamy się nad faktem, że po kilku latach wspólnego pożycia okazuje się, że pewne rzeczy robimy inaczej, że zmieniliśmy poglądy na pewne sprawy albo że nie przywiązujemy już uwagi do czegoś, co nas kiedyś irytowało, lub wręcz przeciwnie, wprawiało w ogromny zachwyt. I to nie muszą być zawsze jakieś poważne kwestie, czasami to są zwykłe błahostki, które jakimś psim swędem, niezauważone, wtargnęły w naszą codzienność.
Uważam, że to zupełnie normalna kolej rzeczy. Lata lecą, zmienia się świat wokół, zmienia się nasz związek, zmieniamy się my. Zachodzi miniewolucja na każdym poziomie. Przekształcamy to, co możemy, adaptujemy się do tego, co trzeba, reorganizujemy to, co już nam nie służy.
A co jeśli do tego wszystkiego dodamy jeszcze różnice kulturowe?
Co, jeśli zwiążemy się z kimś, kto urodził się w zupełnie innym kraju niż my, kto przez lata miał wpajane zupełnie inne “zasady gry”, kto patrzy na świat przez “niepolskie okulary”?
Ja mam tę przyjemność już od ośmiu lat iść przez świat ze wspaniałym facetem z samego krańca Europy (jak to on czasem sam humorystycznie mówi – z zadupia Europy), czyli z Portugalii. Z kraju wielkich odkrywców takich jak Ferdynand Magellan czy Vasco da Gama, których podróżnicze przygody inspirują wielu po dziś dzień.
Dlaczego o tym wspominam na samym początku?
Dlatego, że właśnie tą chęcią odkrywania i poznawania nowych kultur zaraziłam się od mojego partnera. To on pokazał mi, jak wiele za dość niewiele można zobaczyć, jeśli tylko robi się to z pasją, jeśli w planowanie włoży się całe serce. I rozsądek! Portugalia jest piękna, to fakt, ale już jej geograficzne położenie niekoniecznie wygodne i łatwe do planowania podróży. Wszędzie jest daleko i drogo. Ale Portugalczycy doskonale wiedzą, jak sobie radzić z tymi niedogodnościami. Naturalnie mają w sobie odkrywczy zew i bardzo chętnie jeśli nie podróżują, to z uśmiechem przyjmują do siebie gości z innych krajów.
Co takiego jeszcze zawdzięczam mojemu tudze*?
Co wniósł w moje życie, pomimo iż myślałam, że nie, nigdy, przenigdy, to się nie wpisze w mój scenariusz? Otóż jest kilka takich kwestii, które mnie jako Polkę lekko dziwiły na początku, ale które obecnie z chęcią wprowadziłam do mojego życiowego menu. O, a skoro jesteśmy przy jadłospisie, to na tapet idą owoce morza. Kiedyś na samą myśl o chociażby krewetkach robiło mi się niedobrze, a dzisiaj wcinam je, aż mi się uszy trzęsą. Wystarczył tylko dobry kucharz, który przyrządził je w odpowiedni sposób, i na moim talerzu goszczą morskie przysmaki przynajmniej raz w miesiącu. No dobrze, do ośmiornicy czy lokalnych percebes** jeszcze się nie przekonałam, ale ponoć to tylko kwestia czasu. Pożyjemy zobaczymy.
Czas to pojęcie bardzo względne dla Portugalczyków. I chociaż ja nie narzekam na punktualność Huga, to większość z nich zazwyczaj lubi się spóźnić o 15 czy 20 minut na umówiony obiad. Ale wiecie co? Ma to dla mnie bardzo małe znaczenie, choć trochę czasu zajęło mi przełknięcie tej sztywnej polskiej punktualności, ba nawet “wczesnoprzychodzalności”.
Wszyscy wiemy, o czym mówię. A co ma dla mnie teraz znaczenie?
Kilkugodzinne biesiadowanie przy wspólnym stole! Nie takie jedzenie na łapu capu, kiedy tuż po wciągnięciu ostatniego kęsa mój talerz szybko znika mi sprzed nosa, bo trzeba umyć gary, zanim jedzenie zaschnie na talerzu, no i szybką kawę i deser trzeba podać, bo goście chcą już iść do domu. Mówię o kilku godzinach powolnego rozkoszowania się daniami, które magicznie pojawiają się na stole, kiedy zajdzie taka potrzeba. O delektowaniu się dobrej jakości winem, które służy raczej pobudzeniu kubków smakowych niż zamroczeniu szarych komórek. O tak! Za taką umiejętność zdrowego (przynajmniej pod względem czasu trawienia, bo jedzenie nie zawsze do najzdrowszych należy) biesiadowania jestem mojemu portugalskiemu facetowi bardzo wdzięczna!
Podróże, smaczne jedzenie, dobry alkohol pity z umiarem – to nie jedyne atrybuty portugalskiej kultury. Jest tego znacznie więcej. Warto pamiętać też, że Portugalczyk Portugalczykowi nierówny. Zresztą odnosi się to do każdej narodowości. W każdym kraju ludzie różnią się od siebie i nie zawsze moje doświadczenie będzie się równać doświadczeniu innych.
Ja piszę o MOIM Portugalczyku. Tym, który, jak każdy człowiek, ma wiele wad, ale też tym, dzięki któremu zrozumiałam, co to chociażby prawdziwy szacunek do natury.
Zwłaszcza do wody. Tej, którą my mamy w kranie pod dostatkiem, a której w wielu regionach Portugalii brakuje. Dziwne, prawda? W kraju leżącym nad oceanem brakuje wody? Niestety. Sama przekonałam się o tym, jeżdżąc do regionu Alentejo w środku lata. Susze są w tym okresie tutaj na porządku dziennym. Wysychają rzeki i źródełka, bardzo często szaleją ogromne pożary, niszczące hodowle i dorobki życia.
Woda tutaj to najcenniejszy skarb. Regularnie odwiedzając rodzinę Huga na wsi, widzę, jak wiele pracy trzeba włożyć w to, aby ziemia obrodziła i jednocześnie, jak mądrze trzeba wykorzystywać zasoby wody, aby któregoś dnia jej po prostu nie zabrakło. Portugalia, to nie tylko cud miód wakacje. Powinniśmy być zawsze świadomi tego, z jakimi problemami borykają się kraje, które odwiedzamy. I pamiętajmy, że warto zakręcić kurek, myjąc zęby, że długi prysznic to luksus i że roślinność wokół nie rośnie tak sama z siebie. Ale żeby sucha ziemia była urodzajna, potrzeba do tego dużego nakładu pracy, masy czasu, cierpliwości i …wody!!!
A z takich mniej poważnych rzeczy, czy mój tuga mnie jeszcze czegoś nauczył?
No pewnie, że tak! Potrafię w końcu rozróżnić Ligę Mistrzów od Ligi Europy. Znam kilka fajnych przekleństw i lokalnych powiedzonek, dzięki którym mogę zaskoczyć niejednego lizbończyka próbującego zagadać mnie podczas moich samotnych wędrówek uroczymi uliczkami stolicy.
Na luzie zajadam obiad o 21.00, bo wiem, że w upale inaczej się nie da i czasami trzeba dać na luz z planowaniem posiłków pod polski zegarek. No i najważniejsze – pozytywne podejście do życia, które pewnie jest wynikiem wysokiego poziomu witaminy D wchłanianej z każdym promieniem słońca świecącym dwanaście miesięcy w roku i wdychania atlantyckiego jodu od niemowlaka.
Cokolwiek się do tego przyczyniło, jestem wdzięczna za wszystkie lekcje, które od niego dostałam. Te przekazane świadomie i te zupełnie przypadkowe, które jestem w stanie dostrzec i zrozumieć tylko ja.
* tuga – tak potocznie nazywają siebie Portugalczycy.
** percebes – pol. pąkle kaczenice. Luksusowe morskie skorupiaki. Wpływ na ich cenę ma fakt, że się ich nie hoduje. Są one dzikie a ich zbiór jest niebezpieczny, ponieważ przyczepione są do skał, o które rozbijają się wysokie fale.