Co było pierwsze: jajo czy kura?
Lato to moja ulubiona pora roku. Dłuższe dni i jeszcze więcej światła słonecznego, ciepełko, wszechogarniające uczucie błogości, zapach morskiej bryzy z dodatkiem kremu do opalania. Nawet jeśli generalnie ktoś nie przepada za upałami, co w tej części Europy jest jak najbardziej zrozumiałe, to jednak wreszcie można przesiadywać wieczorami w restauracyjnych ogródkach, w mniejszych i większych miejscowościach szykowane są atrakcje, koncerty, festyny, dzieci mają wakacje i ogólnie – robi się dość sielankowo.
Tu, gdzie obecnie mieszkam, czyli pod Barceloną, lato, choć jeszcze nie kalendarzowe, właśnie się kończy. To było moje siódme lato na katalońskiej ziemi. Refleksje, które przewijają mi się przez głowę od przynajmniej ubiegłego sezonu, mocno orbitują wokół tematu postrzegania ciał przez Hiszpanów i Hiszpanki*. Tak ogólnie – własnego oraz innych.
Początek lata czuć w powietrzu, ale też głównie… w zachowaniu. Do akcji wkraczają: (jeszcze większe niż zwykle) rozluźnienie, popołudnia spędzane w barach na zewnątrz, skrócone lekcje w szkołach przez większość czerwca i oczywiście letni ubiór. U kobiet zaczynają dominować bluzki z odkrytym brzuchem, szorty, spódniczki mini i dekolty z obu stron. Wszystko to niezależnie od figury, wieku, stanowiska czy “roli społecznej”.
Sama doskonale pamiętam, że opuszczałam Polskę w przekonaniu, że matkom pewnych rzeczy nie wypada nosić. Nie mówiąc już o dodatkach takich jak piercingi czy tatuaże – bo przecież jak to będzie wyglądać na stare lata. Tu prawie każda osoba, jaką znam, ma tatuaż i to nie jeden-dwa, a całkiem sporo. Wiem, że w Polsce również są one coraz bardziej popularne, głównie wśród młodych, jednak mam wrażenie, że średnia powierzchnia wytatuowanej skóry per capita jest w Hiszpanii zdecydowanie wyższa.
“Zawsze zastanawiałam się dla kogo szyją te przepaski na biust w Zarze, teraz już wiem. Tu się po prostu tak chodzi” – tak, do biura, na uczelnię czy na imprezę. A ten cytat to z koleżanki, która wpadła do Barcelony na krótkie wakacje. I co ciekawe – tu sprzedają się nie tylko rozmiary XS-M.
Takich anegdotycznych dowodów na to, że na ciało spogląda się w Hiszpanii inaczej, mam jeszcze kilka. Jednym z nich jest moja własna mama, która nie czując na sobie oceniających spojrzeń, swobodnie opala się topless na plaży czy przywiązuje dużo mniejszą wagę do wyglądu i pozwala sobie wyjść z domu z nie ułożonymi włosami czy w luźniejszym ubiorze. Innym razem, podczas jednej z wizyt mój przyjaciel z licealnej klasy, za lekką namową do wprowadzenia w życie hiszpańskiego luzu w obyciu z ciałem, po raz pierwszy zdjął na plaży koszulkę i to było dla niego dość przełomowe i chyba uwalniające odkrycie.
Jednak najlepszym przykładem jestem dla siebie ja sama. Kiedyś żyłam w kilku przekonaniach: że nie wyobrażam sobie chodzić bez stanika, że gdy pojawią mi się siwe włosy zacznę się farbować oraz że nigdy nie rozebrałabym się na plaży, nie będąc wydepilowana. A dziś co? No właśnie. I nie, tu nie chodzi o niechlujstwo.
Dla Hiszpanek i Hiszpanów dbanie o siebie znaczy trochę co innego niż w Polsce. Każdemu podoba się też przecież co innego: jednym naturalnie krzaczaste brwi, innym wyregulowane. Jedni preferują luźny styl à la boho, kto inny dobrze czuje się w korporacyjnym smart office. O gustach się przecież raczej nie dyskutuje, a dbanie o siebie w wydaniu hiszpańskim zaczyna się, mam wrażenie, od środka, by emanować z człowieka pod postacią dobrego samopoczucia.
Innym, w moich oczach, cudownym trendem jest tu także coraz bardziej powszechne chodzenie bez stanika. Nie skłamię, jeśli powiem, że około połowa dziewczyn i młodych kobiet, jakie mijam na ulicy, nie ma niczego pod bluzką. I tak, wiem, że to nie jest opcja dla wszystkich ze względu na rozmiar biustu, budowę ciała, problemy z kręgosłupem, sport i ogólnie pojęty komfort.
Jednak dla takich jak ja, co to w kolejce stały po inne przymioty, normalizowanie braku biustonosza to czyste błogosławieństwo i metafora wolności. I nie, niczego sobie nie naklejamy, bo brodawki (zarówno męskie, jak i żeńskie) mają to do siebie, że mogą odstawać, a co za tym idzie – odznaczać się pod odzieżą.
A zatem mój zestaw na lato to: stanika brak lub w drodze wyjątku mogę pokusić się o miękką braletkę (a nawet i przyznać, że ładna bielizna to moja mała słabość); wygodna bluzka, chętnie krótka, najlepiej bezrękawnik, by nie odznaczał się na niej pot; przewiewne spodnie lub spódnica na gumce; wsuwane klapki, sandały lub espadryle, et voilà! Tu latem jest naprawdę gorąco i wilgotność powietrza daje mocno popalić. Ważny jest przede wszystkim komfort, w drugiej kolejności wygląd, choć przecież i w takich stylówkach można prezentować się świetnie, a nawet elegancko.
Jestem wdzięczna Hiszpanii za zmianę mojego postrzegania ludzkiego wyglądu. Choć zawsze uważałam się za osobę tolerancyjną i dobrze wychowaną, mimo to jakiekolwiek ciało lub ubiór odbiegające od szeroko pojętej “średniej” zwyczajnie ZAUWAŻAŁAM.
Nigdy głośno nie skomentowałabym, że ktoś otyły, że cały wytatuowany, że z siwymi odrostami, że czarnoskóry, że dziewczyna z zarośniętą pachą, że chłopak z pomalowanymi paznokciami, a ta pani opala topless swoje siedemdziesięcioletnie pomarszczone ciało. Ale jednak wszystko to widziałam i podświadomie inicjowałam schemat myślowy, który można by pewnie postawić tuż obok “oceniania czyjegoś wyglądu”.
Dziś już tego zwyczajnie nie widzę. Opatrzyłam się, przyzwyczaiłam do różnorodności, do braku tabu, do wolności w ekspresji siebie. To takie uwalniające: patrzeć i nie oceniać, przyjmować wszystko za normalne – bo ludzkie! Jestem dość mocno przekonana, że trudniej byłoby mi uwolnić się od starych myślowych schematów, gdyby moje oczy i mózg nie były “wystawiane na próbę” z taką częstotliwością.
A najlepsze w tym wszystkim jest to, że oprócz tego, że nie “oceniam” już innych, przestałem oceniać też siebie. Taki piękny efekt uboczny opatrzenia**. Traktuje swoje ciało z miłością i wdzięcznością. Za to, że pozwala mi odbierać świat wciąż wszytskimi zmysłami, że poczęło i urodzilo zdrowe dziecko, że pozwala mi pracować umysłowo, uprawiać sporty i być dla mnie domem.
Czasami, choć już coraz rzadziej, przyłapuję się jeszcze na wciąganiu brzucha. Odkryłam, jak bardzo zakodowany był we mnie ten odruch. Ilekroć złapię się na tym nienaturalnym napięciu, odpuszczam, biorę głęboki oddech, do samego dołu, jak od lat uczono mnie na lekcjach jogi. Głaszczę się po tym zaokrągleniu z czułością. I wiem, że prawdopodobnie już nie założę spodni czy spódnicy ze stanem poniżej pępka.
Nie chcę przypominać ciału o tym nienaturalnym nawyku. Takich nowych dla mnie trików staram się wprowadzać do codzienności jak najwięcej: często wykonuję na sobie automasaż w miejscach, gdzie wyczuwam napięcie lub zwyczajnie głaszczę się po ciele. Ciebie również do takiego czułego spojrzenia i dotyku dziś zachęcam i życzę pięknych wakacji!
*Hiszpania to bardzo różnorodny kraj i pewnie powinnam napisać “Katalończycy” albo nawet “barcelończycy”, bo to tutejsze normy są mi bliskie i znane. Zaryzykuję w tym wypadku generalizację, bo moje skromne doświadczenia z reszty kraju mówią mi, że wszędzie (może poza głęboką prowincją) jest pod tym względem bardzo podobnie.
**Nie wykluczam jednak, że za sprawą dość dużej pracy nad sobą w terapii, najpierw polubiłam i odpuściłam sobie, aby następnie tym miłującym wzrokiem objąć resztę społeczeństwa. A może te dwa procesy działy się z początku niezależnie od siebie? Nigdy nie dowiem się też, w jakim punkcie byłabym teraz, mieszkając przez ten czas w Polsce lub innym kraju o podobnym kulturowym podejściu do ciała. Może ta akceptacja przychodzi z wiekiem? A jeśli to zwykła zmiana pokoleniowa, o której coraz więcej traktuje się w socjalach i zwyczajnie idę z tym prądem? Takie tam rozważania o tytułowej kurze i jajku. Dużo pytań, ale klarownych odpowiedzi wciąż brak.