Kiedy jeszcze mieszkałam w Polsce, stepowałam. Uwielbiałam step amerykański. Chodziłam na zajęcia ze zgraną ekipą, uderzałam w parkiety podeszwami okutymi w metalowe blaszki i na każdej próbie świetnie się bawiłam. W naszej grupie była Alina, dziewczyna, którą znałam bardzo przelotnie: wiedziałam, że studiuje polonistykę i że, jak każdy w grupie, lubi tańczyć.
Pewnego dnia tak się złożyło, że wracałam z Aliną z zajęć. Była wiosna. Jasny, przyjemny wieczór. Ciepło, ale nie gorąco. Przechodziłyśmy przez poznański rynek, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Nasze buty z blaszkami schowane były w plecakach, te bez blaszek stąpały pewnie po kocich łbach. Nagle dobiegły nas dźwięki muzyki. Na płycie rynku, w jednym z rogów, stała uliczna kapela, która składała się z kilku młodych amatorów. Grali stylowe, swingowe kawałki. Zatrzymałyśmy się przy nich. Nie uzgadniałyśmy nic ze sobą, rozumiało się to samo przez się, że jak słychać muzykę, to się przystaje. Po kilku chwilach spojrzałyśmy na siebie i znów nie potrzebowałyśmy żadnych słów. Zrzuciłyśmy plecaki na kocie łby, ustawiłyśmy się tak, jak stałyśmy jeszcze godzinę temu na próbie i zaczęłyśmy tańczyć nasz stepowy układ.
To wszystko działo się osiem, może dziewięć lat temu, ale do dzisiaj pamiętam to zdarzenie.
Muzyka wprawiła nas w stepowy trans, nasze spojrzenia spotykały się raz po raz, przytakując sobie, że tak, tu była noga do góry, step i potem zmiana nogi, a czasem też w niepewności, jak to dalej z tym układem było. Chłopaki grali swoje, uśmiechając się do nas porozumiewawczo. Ludzie przystawali i przyglądali się temu spektaklowi: ulicznej kapeli i dwóm tańczącym dziewczynom, które pojawiły się znikąd i zaczęły stepować.
Podobne muzyczne doświadczenie spotkało mnie niedawno w pracy.
Było to jeszcze w grudniu, przed świętami Bożego Narodzenia i akurat byłam na zmianie z Mią, z którą rzadko mam przyjemność współpracować. Nie pamiętam już na jaki temat się zagadałyśmy i jak do tego doszło, ale w pewnym momencie wstałyśmy z biurowych krzeseł i zaczęłyśmy śpiewać niemieckie kolędy na dwa głosy, ja pierwszym, ona drugim. Prześpiewałyśmy kilka zwrotek “Leise rieselt der Schnee” a potem “Stille Nacht”. Nie umawiałyśmy się na nic, a wyszło nam naprawdę nieźle. Po prostu śpiewałyśmy, łącząc się w niedościgniętym przez słowa, muzycznym porozumieniu. Dla podkręcenia niezwykłości faktu dodam tylko, że obydwie pracujemy na recepcji w przychodni psychiatrycznej.
Spontaniczne stepowanie w drodze do domu czy śpiewanie kolęd na dwa głosy w pracy na recepcji – kiedy wspominam te momenty, robi mi się ciepło na sercu.
Nie jestem scenarzystką musicali, ale gdybym była, z pewnością wykorzystałabym te chwile z życia na rozwinięcie akcji. Do dwóch przypadkowych dziewczyn stepujących na poznańskim rynku dołączyliby przechodnie, uliczni sprzedawcy, ksiądz proboszcz z pobliskiego kościoła i kto wie, może nawet koziołki z ratusza. Z kolędującymi recepcjonistkami zaśpiewałby cały medyczny personel a chórki wykonaliby pacjenci. Te musicale prawdopodobnie nigdy nie zostaną wystawione na deskach Broadwayu, ale momenty, kiedy wszystko inne jest nieważne, bo właśnie zupełnie nieoczekiwanie zaczynam z kimś tańczyć lub śpiewać, na zawsze pozostaną w moim sercu.