W czasie, gdy Agnieszka Chylińska zastanawiała się, kiedy powie sobie dość, Toni Braxton krzyczała, żeby ktoś uleczył jej serce, R.E.M traciło wiarę, a Nirvana nagrywała koncert dla MTV, ja najzwyczajniej w świecie wisiałam na trzepaku. Lata 90. to okres mojego dzieciństwa, a tym samym piękny czas beztroski i swawoli.
Centralne miejsce spotkań wszystkich dzieciaków z okolicy stanowił trzepak. Niepozorny zlepek stalowych prętów był wówczas punktem orientacyjnym. To właśnie tam odbywały się wszelkie dyskusje i ustalenia dotyczące tego, co będziemy danego dnia robić, którą zabawę wybierzemy. Nie pamiętam, żebyśmy się kiedykolwiek umawiali na konkretną godzinę. Dla wszystkich było oczywiste, że po lekcjach, obiedzie czy też innych obowiązkach spotykamy się na trzepaku. Miejsce to było otwarte dla każdego. W przypadku, gdy ktoś pojawił się tam wcześniej, nie pozostawało mu nic innego, jak cierpliwie zaczekać, aż zbierze się reszta ekipy. Dobrze się składało, że ów trzepak miał przyspawany pręt na środku wysokości, dzięki temu można było urozmaicić sobie czas oczekiwania, wykonując różnego rodzaje akrobacje.
W zależności od ilości zainteresowanych osób wybieraliśmy odpowiednią grę. Jeżeli udało nam się stworzyć dwie drużyny, wówczas mogły to być podchody, gra w zbijaka, dwa ognie czy też palanta. Niby wszyscy znali zasady, ale zazwyczaj wypunktowywane były najważniejsze informacje. Dotyczyły one tego, czego robić nie wolno. Przykładowo, gdy wybór padł na podchody, ustalane były rewiry, których nie wolno przekraczać. W innym wypadku gra mogłaby nigdy nie zostać ukończona albo stać się na tyle nudna, że gracze by ją przerwali. Mogło się zdarzyć tak, że podczas dowolnych rozgrywek liczba osób ulegała redukcji. A to kogoś zawołała mama, ktoś inny zapomniał odrobić lekcji czy też najzwyczajniej zgłodniał. W takich sytuacjach, albo wskakiwał rezerwowy, który pełnił tę funkcję, gdyż spóźnił się na oficjalny podział drużyn, albo następowała rotacja, aby siły w drużynie były wyrównane.
W przypadku, gdy chętnych do zabawy było znacząco mniej, powodzeniem cieszyły się rozgrywki typu chowany, pięć cegłówek, głuchy telefon, kalambury czy też gra w nóż, kamień, państwa miasta, chińczyka, kabel, gumę lub eurobiznes. Doskonale pamiętam grę o nazwie pomidor, kiedy to osoba prowadząca zadawała każdemu uczestnikowi pytanie, na które musiał on odpowiedzieć tylko i wyłącznie słowem pomidor. Niezbędne było przy tym zachowanie całkowitej powagi, co mogło stanowić problem, gdyż pytania zazwyczaj były absurdalne. Istniała także inna wersja tej gry, w której to wymaganą odpowiedzią były dziadka kalesony.
Zabawy na świeżym powietrzu były najlepszą formą aktywności. Nigdy nie brakowało nam pomysłów, nie było czasu na nudę. Każdy mógł przyłączyć się do gry. W tamtym czasie liczyła się kreatywność, sprawność fizyczna czy też zorganizowanie.
Zjawiskiem zupełnie normalnym było to, że w trakcie nieoficjalnej przerwy, rozbiegaliśmy się do domów, robiliśmy kanapkę i wciąż ją konsumując, wracaliśmy do zabawy. Każda chwila była cenna, liczyła się produktywność.
Był to niezwykle aktywny czas, który wspominam z uśmiechem na ustach. Nie mieliśmy wówczas telefonów, ale to nie przeszkadzało nam w tym, żeby móc się spotkać i wspólnie spędzić czas.
Magdalena Kościelniak
[…] poznane w Szwajcarii. O ile dawanie dzieciom ram dziennych i ram norm społecznych ma sens, to w zabawie powinna być totalna wolność. Niech dziecko czuje twoje wsparcie, nie przez pochwały lub […]