EmigracjaFelietonyReportaże

Mieszkam w Birmie i właśnie zamknięto mi miasto.

Birma jest trzynastym najbiedniejszym krajem na świecie, płaca minimalna w uregulowanych sektorach wynosi niecałe trzysta złotych, nie ma tu pomocy społecznej ani emerytury. Państwowa służba zdrowia jest tylko płatna, a ludzi w większości na nią nie stać. W marcu, po wielu tygodniach nacisku społecznego, rząd w końcu ogłosił oficjalnie pierwsze przypadki COVID-19. Birma ma liczącą ponad dwa tysiące kilometrów granicę z Chinami i wszystkim wydawało się to dość niepojęte, żeby w czasie kiedy wszystkie kraje sąsiednie odnotowały już dziesiątki chorych, u nas regularnie kursowały samoloty do Wuhanu, a wirusa wciąż nie było. 

Aczkolwiek, od marca wiele się wydarzyło,

zamknięto lotnisko, wprowadzono godzinę policyjną, wydano zakaz zgromadzeń, przez pewien czas restauracje funkcjonowały tylko na wynos, a potem wprowadzono koleje rozporządzenia regulujące ich pracę. Numery to rosły, to spadały, a rząd zdawał się jakoś kontrolować sytuację, ludzie poczuli się na tyle komfortowo, że pomimo nakazów noszenia maseczek często byłam jedyną osobą w zasięgu wzroku zakrywającą usta. Jednak w ciągu ostatnich dwóch tygodni liczba chorych zaczęła gwałtownie wzrastać i rząd zdecydował się na drastyczne środki. 

W niedzielę wieczorem w rozporządzeniu ministerstwo zdrowia ogłosiło zakaz wychodzenia z domu

więcej niż jednej osobie na gospodarstwo domowe w celu zakupu najpotrzebniejszych produktów, zamknięto wszystkie punkty usługowe, urzędy, fabryki i szkoły. Jedynie sklepy spożywcze, apteki, banki i szpitale są dalej otwarte. Wczoraj wydano zakaz opuszczania dzielnic za wyjątkiem wizyt u lekarza, a na ulicach pojawiły się patrole. Rząd rozważa przełożenie listopadowych wyborów, a także szykuje się na masową dystrybucję żywności. Żywności, która, mam wrażenie, zaraz się skończy, bo ludzie tutaj nie mają ani oszczędności ani pensji, kiedy nie chodzą do pracy. Głód przeraża bardziej niż choroba, ale w obecnej sytuacji nawet dla chcącego trudno jest cokolwiek zmienić, pracy nie ma i jeszcze długo nie będzie.

Obcokrajowcy, którzy jeszcze się nie ewakuowali, dzielą się na grupach facebookowych swoimi spostrzeżeniami.

Wielu żali się na trudną sytuację, nudę, brak udogodnień, zamknięte siłownie, restauracje i serwisy sprzątające. Popularne są zapytania o to, czy powinno się zapłacić pomocy domowej, skoro nie mogła przyjechać wysprzątać domu. Narzeka się na maseczki i na to, że rząd zwariował, bo przecież w Szwecji ludzie jakoś sobie poradzili bez lockdownu. Czasami chcę nawet odpisać, że Szwecja to nie Mjanma, wdać się w dyskusję z kimś, kto zarabia kilkadziesiąt razy więcej niż przeciętny Birmańczyk, że w całym kraju mamy pewnie mniej respiratorów niż w podrzędnym szwedzkim miasteczku, że łatwo mówić, co robić, wiedząc, że praktycznie nas to nie dotyczy, bo każdy z nas ma prywatne ubezpieczenie obejmujące ewakuację, ale nie odpisuję. Zamiast tego mieszam w kotle najprostszy soczewicowy dal i gotuję lepki ryż, który później rozdzielamy na porcje dla kilku rodzin mieszkających na naszej ulicy. 

Ola Sawicka

4.3 3 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Aga
Aga
3 lat temu

Ciekawe, ale brakuje mi wiecej. Jak sie tam żyło wcześniej? Jak wyglądał dzien powszedni wtedy i teraz?