To ciekawe, a czasem niezwykle dramatyczne, jak wszystko w naszym życiu może się nagle zmienić i wywrócić do góry nogami. Mój (jeszcze) mąż zawsze powtarzał, że najważniejsze jest zdrowie psychiczne. Ja jakoś nigdy specjalnie nie przykładałam do jego słów większej wagi. Oczywiście, że zdrowie psychiczne jest szalenie ważne, myślałam, ale nie skupiałam się na tym. To było dla mnie takie zdanie typu: “Nie siadaj na zimnym, bo wilka dostaniesz”. Ciągle powtarzane traci swoją moc.
Wszystko zmieniło się, gdy mąż zaczął mieć ogromne problemy z własną tożsamością. Nie sypiał. Snuł się po domu. Pewnego dnia zauważyłam pocięty przegub ręki. “Ból fizyczny boli mniej od bólu duszy” – usłyszałam. Zorganizowałam pomoc. Terapeutę. Psychiatrę. Tylko gdzieś w tym wszystkim zapomniałam zorganizować pomocy dla siebie. Bo ja przecież byłam tą silną, która może podołać wszystkiemu. Moją rolą miało być branie wszystkiego na klatę. Nie wiem, skąd się biorą w nas takie zgubne przekonania. Wychowanie? Kultura? Zosiosamosiowanie? Gdy mąż przedawkował tabletki nasenne, a ja czekając na pogotowie, zabrałam się do przygotowywania kolacji dzieciom, bo małe dzieci muszą być zaopiekowane, pomału zaczęłam zdawać sobie sprawę, że potrzebuję pomocy, bo sama nie udźwignę dalej tego ciężaru.
W tym czasie, gdy mój mąż przebywał na oddziale psychiatrycznym, ja odkrywałam, że miesiącami mnie okłamywał i prowadził podwójne życie.
Poprosiłam o pomoc.
Jak? Zwyczajnie. Mówiąc prawdę, że potrzebuję pomocy. Tak po prostu. Bez owijania w bawełnę.
Poprosiłam o pomoc rodzinę i przyjaciół. Znalazłam terapuetki. Odezwały się do mnie dziewczyny z Klubu Polek, które były w podobnej sytuacji.
Pierwsze miesiące dochodzenia do siebie były bardzo trudne. Byłam tak wycieńczona psychicznie i fizycznie, że głównie spałam. Moi najbliżsi zajęli się dzieciakami, więc mogłam spokojnie odpoczywać i dochodzić do siebie. Pamiętam, jak jechałam na terapię. Taksówką, bo nie miałam siły tramwajem. Zakotwiczyłam się w teraźniejszości. Myśl o przeszłości była bardzo bolesna, a przyszłość napawała mnie panicznym lękiem. Choć chciałam zmian i podejmowania decyzji, wewnętrznie czułam, że to czas na odpoczynek i regenerację. A jak się okazuje, “nicnierobienie” wcale nie jest łatwe.
Ta historia nie ma jeszcze końca. Przede mną rozwód. Domknięcie starych spraw, które tego wymagają.
Nie boję się prosić. Nie wstydzę się mówić, że chodzę na terapię. Nie mam wielkich planów. Żyję tu i teraz.
Dbam o siebie, bo jak się okazuje zdrowie psychiczne jest najważniejsze.