EMIGRACJAFELIETONY

Pamiętam, jak babcia opowiadała mi o życiu w cieniu wielkich wydarzeń. Przeżyła wojnę, komunizm, powstanie Solidarności i upadek muru berlińskiego. Lubiłam te jej opowieści z drugiego planu. W czasach dziejowej rewolucji ludzie wciąż się kochali, brali śluby, tańczyli na odpustach i płakali na pogrzebach. Rodziły się dzieci, których rodzice mieli ambicje, marzenia i plany zmieniające się jak w kalejdoskopie, a życie, jak woda, płynęło od początku do końca. 

Dorastając w epoce post-prawdy i emancypacji,  sądziłam, że jestem panią mojego losu i to ja dyktuję warunki światu. Co roku stawiałam sobie ambitne cele, które zapisywałam na pierwszej stronie kalendarza. Decydowałam się na dalekie podróże, żyłam w egzotycznych krajach i myślałam, że wszystko mogę. Na moje trzydzieste urodziny polecieliśmy na Bali, świętowaliśmy od wschodu do zachodu słońca na rajskiej wyspie. Tego dnia też opublikowałam swoją pierwszą książkę, projekt nad którym pracowałam ponad rok. Życie było dobre, moja praca ciekawa, mężczyzna, u którego boku zasypiałam co noc był jedynym, którego chciałam zobaczyć o poranku. Myśleliśmy o rodzinie, naszej wspólnej. Żyliśmy sobie spokojnie na rubieży świata, w mieście ze złotymi świątyniami, pogodnymi ludźmi i palmami w parkach. Rangun, największe miasto Mjanmy, był naszym domem. Z okna zachwycała nas dwuipółtysiącletnia pagoda Shwedagon, w doniczkach na balkonie dojrzewały mi papryczki chilli a na ulicy pod domem znajoma przekupka codziennie zostawiała dla mnie dojrzałe owoce. 

W lutym 2020 roku pierwszy raz usłyszeliśmy o nowym wirusie zidentyfikowanym w chińskiej prowincji Wuhan, jednak pomimo długiej na dwa tysiące kilometrów granicy z Chinami, podświadomie zdecydowaliśmy chyba nie przykładać do tego większej wagi. W końcu mieszkaliśmy na krańcu świata, życie tutaj, na prowincji, zdawało się rządzić swoimi prawami z dala od pierwszoplanowej historii. My też czuliśmy się mocni, z ekspacką nonszalancją stwierdziliśmy, że nic nam nie będzie – business as usual

Mijały miesiące, przyzwyczailiśmy się do maseczek i spryskiwaczy, do pomiaru temperatury, wieczornych obwieszczeń, zamkniętych restauracji, kin i hoteli, lotniska oferującego loty tylko w jedną stronę, pracy z domu, spotkań na zoomie, zredukowanych pensji, wyjących karetek, problemów w dostawach zagranicznych produktów, świeżych warzyw i owoców, prądu. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wyjazd, kiedy nasza lekarka powiedziała nam, że rząd rozważa oddelegowanie wszystkich medyków do walki z COVID-19. Mieliśmy polecieć do Polski tylko na kilka miesięcy, aż sytuacja się uspokoi, świat podniesie się z pandemii a nasze dziecko otrzyma podstawowe szczepienia. Poród w Europie też wydawał nam się bezpieczniejszy. Powrót zaplanowaliśmy na 6 marca, dziesięć dni przed końcem mojego urlopu macierzyńskiego żeby mieć kilka dni na znalezienie nowego mieszkania, zatrudnienie niani i ponowną aklimatyzację. Pakując się przed wyjazdem z Mjanmy, zabraliśmy tylko najważniejsze rzeczy, resztę oddaliśmy znajomym na przechowanie. Akurat w listopadzie kończyła nam się umowa na mieszkanie, więc zdaliśmy je w nadziei na spadek cen nieruchomości po powrocie. 

Dzień przed odlotem zaprosiliśmy najbliższych znajomych do domu z walizek. Obejrzeliśmy razem zachód słońca, róż rozlał się na niebie wokół Shwedagonu. Nasi sąsiedzi z bloku obok puszczali latawce, potem o zmierzchu nietoperze przecinały nad nami niebo. Nikt z nas nie wiedział, kiedy i gdzie się jeszcze spotkamy. 

Nie mogłam zasnąć tamtej nocy. W panice sprawdzałam, czy wszystko spakowaliśmy, czy niczego ważnego nie zostawiliśmy, czy złapałam wszystkie luźne końce. O świcie usiedliśmy już sami na balkonie i patrzyliśmy jak nasze miasto budzi się do życia. Po raz ostatni. 

Krótko po tym jak świat świętował pokonanie drugiej fali koronawirusa i wynalezienie szczepionki, w jeleniogórskim szpitalu na dolnośląskiej prowincji na świat przyszedł nasz syn. Nasze życie wywróciło się raz jeszcze do góry nogami. Tym razem to nie sytuacja geopolityczna była przyczyną nieprzespanych nocy, drżącego serca, uśmiechu i płaczu. Jimmy nie wiedział, że ze względu na niego rodzice przejechali pół świata i pożegnali swoje dotychczasowe życie. Wie, że “mama jest” i nie ma co się bać, nawet w nocy. Mama co jakiś czas patrzy na kołyskę i nie może uwierzyć, że “Jimmy jest”.  Tata też jest, choć niewiele rozumie z życia w szaroburej Polsce. Wszyscy jesteśmy trochę zawieszeni pomiędzy tu i tam. 

1 lutego, na dzień przed zaprzysiężeniem nowego parlamentu, birmańska armia przeprowadziła zamach stanu. Aresztowano demokratycznie wybranych przedstawicieli władzy, pracowników komisji wyborczych, społeczników. W odpowiedzi naród wyszedł na ulice, organizując największe protesty od 2008 roku, efektywnie sabotując funkcjonowanie państwa. Początkowo generałowie ignorowali ludność, jednak nie trwało to długo. W obliczu pandemii i braku zainteresowania świata, początkowo pokojowe protesty zmieniły się w walkę jednej z najliczniejszych armii z ludnością cywilną. Tatmadaw (birmańska armia) szybko zmieniła megafony na armatki wodne, potem armatki na gumowe naboje, teraz na porządku dziennym są ostrzeliwania protestujących ostrą amunicją. Miasto płonie, media codziennie przekazują informacje o zabitych i rannych. Kilka tygodni temu cały kraj żył historią zamordowanej studentki w koszulce Everything is going to be ok, potem piętnastoletniego chłopca zastrzelonego przez przypadek, jeszcze później matki w ciąży, która własnym ciałem próbowała osłonić dzieci. Teraz tych historii jest już zbyt dużo. Teraz żyjemy statystykami. Reuters właśnie podał, że od początku puczu zginęły 562 osoby. W oficjalnych komunikatach armia mówi o wojnie domowej, lecz nie jest wojna domowa, bo tylko jedna strona ma broń. 

Ambasady namawiają do ewakuacji, samoloty czarterowe zabierają obcokrajowców do Singapuru, Bangkoku i Seulu. Do kraju przylatują tylko zaopatrzeniowce z Chin, o których ulica mówi, że przywożą broń.

ONZ wzywa polityków do rozwiązania impasu, protestujący wzywają ONZ do zbrojnej interwencji, papież wzywa wszystkich do pokoju. Moja firma wzywa kontrahentów do płacenia zobowiązań, jednak ci, którzy by chcieli nam zapłacić nie mogą wykonywać przelewów, bo pracownicy banków strajkują i nic nie działa. Nawet się nie zdziwiłam, kiedy na początku marca dostałam maila z wypowiedzeniem. 

Gdy przeglądam wiadomości z Mjanmy wracają do mnie wspomnienia. Ulice, które teraz są polem walki były moim targiem, drogą do pracy, trasą spacerową, widokiem z okna. Już pewnie nigdy ich nie zobaczę, a nawet jeśli kiedykolwiek przylecę do Rangunu, to już do niego nie wrócę. Miasto pustoszeje, Birmańczycy masowo wyjeżdżają do swoich wiosek, obcokrajowcy w popłochu kupują bilety do “gdziekolwiek”, ci którzy zostają, wypełniają spiżarnie puszkami z jedzeniem, workami z ryżem, butlami z gazem i wodą. Nikt nie ma wątpliwości, że zanim będzie lepiej, będzie jeszcze dużo gorzej. 

A ja, pozostawiona na drugim planie tej historii w końcu postanowiłam kupić komodę, rozpakować na dobre walizki, uporządkować stos papierów, zasadzić przed domem kwiaty. Z Polki na obczyźnie stałam się dziewczyną z podwórka. Z siedmiomilionowej, egzotycznej metropolii przeprowadziłam się do dwudziestotysięcznego miasteczka w Europie z zamkniętymi granicami. I staram się nie narzekać, bo przecież mam wszystko, czego mi trzeba. I tylko wieczorami albo o poranku, gdy patrzę w niebo i tak bardzo brakuje mi słońca, zaparzam sobie herbatę z mango, by poczuć choć namiastkę domu. 


Tekst został napisany z początkiem kwietnia 2021. Ciężko oszacować ilość osób zamordowanych przez Tatmadaw, ale są ich zapewne tysiące. Prawie dziesięć tysięcy oficjalnie zginęło już z powodu załamania się systemu opieki zdrowotnej (częściowo na skutek protestu pracowników) i pandemii. 10 sierpnia 2021 ONZ oszacował że 6,2 milionom Mjanmańczyków (11% mieszkańców) zagraża głód, a sytuacja jest krytyczna.

Aby dowiedzieć się więcej o dramatycznej sytuacji w Mjanmie można śledzić hashtag #WhatsHappeningInMyanmar.

Ola Sawicka Green

5 4 votes
Oceń artykuł
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
trackback

[…] w Mjanmie. Dokładnie dwanaście miesięcy temu w środku pandemii i ósmym miesiącu ciąży przyjechałam z Mjanmy do Polski. Podróż była trudna, ale konieczna, w Rangunie, największym mieście […]