4 czerwca 2015 roku. Czwartek. Prawie weekend. To nie był dla mnie dobry tydzień, dlatego chciałam go chociaż zakończyć jakimś pozytywnym akcentem, gdzieś poza Amsterdamem.
Jedną z zalet mieszkania w tym mieście jest jego lokalizacja. Amsterdam jest świetną bazą wypadową, jeśli chodzi o podróże po sąsiednich krajach. Międzynarodowe połączenia kolejowe oferują masę opcji na weekendowe wyprawy i tak zwane city breaki. Tego niefortunnego tygodnia padło na Antwerpię. Bilet zarezerwowałam na wczesny poranek tak, żeby jak najszybciej znaleźć się na miejscu.
6 czerwca 2015 roku, 7 rano.
Dworzec Amsterdam Centralny we wczesnoporannych godzinach jest zupełnie do siebie niepodobny. Ani trochę nie przypomina zatłoczonego miejsca, w którym roi się od turystów spacerujących z plecakami, walizkami, mapami, przewodnikami. W sobotni poranek Amsterdam pogrążony jest we śnie po piątkowych imprezach.
Trzy godziny później
Jak tylko wysiadłam z pociągu, zachwyciła mnie swoim pięknem stacja kolejowa. Dworzec Centralny w Antwerpii wprawia w osłupienie. To jeden z wielu powodów, dla których warto tu przyjechać. Został zbudowany na przełomie XIX i XX wieku, a dzięki swojej spektakularnej architekturze nazywany jest kolejową katedrą.
Spacerując przez dzielnicę diamentów, zawędrowałam do dzielnicy żydowskiej, która zupełnie nie wygląda, jakby była częścią miasta.
Gdyby na nią nałożyć czarno-biały filtr, można by pokusić się o stwierdzenie, że znaleźliśmy się gdzieś w Europie lat 30 XX wieku. Mężczyźni spacerujący w czarnych płaszczach, ze sztrajmlami na głowach, każdy z brodą i pejsami. Spacer po tej ulicy był absolutną podróżą w czasie. Pomimo niesamowitego klimatu tej części miasta, czułam się trochę nieswojo. Mój typowo turystyczny ubiór za bardzo wyróżniał mnie z tłumu.
W drodze do centrum zatrzymałam się w Domu Rubensa, w końcu Antwerpia to miejsce urodzenia artysty. Muzeum znajduje się w dwóch ulokowanych obok siebie kamienicach, które niegdyś były własnością mistrza. Niestety niewielkie pokoje i tłumy nieco utrudniły zwiedzanie. Mimo to uważam, że warto to miejsce zobaczyć i spróbować wczuć się w XVII-wieczny klimat kamienicy. Dzieła Rubensa oraz innych wielkich artystów, jak Otto Van Veen czy Jacob de Backer, można również podziwiać w Katedrze Najświętszej Marii Panny. Katedra znajduje się tuż obok rynku i jest jednym z najwyższych sakralnych budynków na świecie.
Na zwiedzanie Katedry warto poświęcić więcej czasu. Wspaniałe obrazy, rzeźby, witraże oraz sama architektura, każdy jej najmniejszy szczegół wprawiają w zachwyt.
Rynek Główny (Grote Markt) w Antwerpii jest ozdobiony malowniczymi wąskimi kamieniczkami.
Najbardziej charakterystyczny jest jednak Ratusz udekorowany flagami wielu państw. Do tego słynna fontanna Brabo nawiązująca do legendy rzymskiego żołnierza o tym imieniu. Legenda głosi, że ów żołnierz wezwał na pojedynek mitycznego giganta zamieszkującego w zamku Het Steen, Druona Antigoona. Druon żądał zapłaty od żeglarzy przepływających przez rzekę Skaldę. Każdemu kto zapłaty odmawiał, odcinał rękę, dlatego też Brabo, zanim zabił giganta, odciął mu rękę. Właśnie tą scenę przedstawia fontanna.
Wokół rynku znajduje się też wiele kameralnych kawiarenek, restauracji, a przede wszystkim mnóstwo sklepów z najlepszą na świecie belgijską czekoladą.
Znaczną część popołudnia spędziłam nad rzeką Skaldą, gdzie podziwiałam trzynastowieczną fortecę Steen oraz panoramę miasta.
Wieczorem wróciłam w okolice Dworca Centralnego.
Nie mogłam odmówić sobie wizyty w chińskiej dzielnicy. To właśnie chińskie dzielnice przyciągają mnie jak magnes w każdym odwiedzanym mieście. Uwielbiam ten specyficzny zapach w chińskich supermarketach. Ten często chaotyczny układ na półkach, ten lekki nieporządek oraz egzotyczne towary, produkty, herbaty oraz chińskie napisy – znaki, które absolutnie nic mi nie mówią.
Intensywny dzień zwiedzania dobiegł końca. Wskazówki zegarka nieubłaganie nakazywały mi iść w stronę peronu, z którego odjeżdżać miał mój pociąg. Byłam zadowolona z udanej letniej soboty, ale jak to zwykle u mnie bywa, za każdym razem, gdy opuszczam jakieś miejsce, dopada mnie dziwny rodzaj smutku, że być może to było ostatnie spojrzenie na miasto. Nie lubię tego uczucia powrotu. Mimo że zawsze obiecuję sobie wrócić do danego miejsca raz jeszcze, prawie nigdy tego nie robię
Wiem, że do Antwerpii mogę jechać w każdej chwili. Wiem też, że zawsze wolę pojechać gdzieś, gdzie jeszcze mnie nie było.
Nostalgiczne rozmyślania, jakie snułam podczas podróży, przerwał mi starszy pan z gitarą, który wsiadł do pociągu w Rotterdamie.
Był wysoki, szczupły, na głowie miał jasno brązowy kapelusz, spod którego wystawały przerzedzające się, siwe, długie włosy. Pomyślałam, że będzie grał na rozstrojonej gitarze, bełkotał coś pod nosem i żądał, żeby mu za to zapłacić. Zaśpiewał jednak piosenkę Boba Dylana “I shall be released”. Ten niepozorny pan zrobił w pociągu takie show, że ludzie pytali, czy można go znaleźć gdzieś na YouTube, czy ma konto w mediach społecznościowych i co to za piosenka. Wszyscy naprawdę dziękowali mu za ten jeden krótki występ.
Normalnie się to nie zdarza, ale każdy pasażer rzucił mu drobne do kapelusza, a biorąc pod uwagę oszczędność Holendrów, było to niezwykłe zjawisko.
Ten pan zaśpiewał tę piosenkę z takim uczuciem, energią i emocjami, że wielu wprawił w osłupienie, a przede wszystkim w świetny nastrój. Jedną piosenką, genialnym jej wykonaniem sprawił, że pozbyłam się melancholijnego nastroju. Do samego Amsterdamu jechałam z uśmiechem na twarzy.
Wróciłam do domu tuż przed pierwszą w nocy. Byłam zmęczona, ale szczęśliwa i niesamowicie wdzięczna nieznajomemu śpiewakowi za to, że pozwolił mi ten dzień zakończyć w tak dobrym nastroju.
“I shall be released” to piosenka opowiadająca o uwięzieniu, nie tylko w sensie fizycznym, nie tylko o zamknięciu za kratami w czterech ścianach, ale to też o niewidzialnych granicach, które ograniczają naszą wolność. Zanim padłam wykończona na łóżko, pomyślałam sobie: jak to dobrze, że jutro znów nowy dzień i znów mogę pojechać, dokąd tylko zechcę.